fbpx
fot. Michał Łepecki/Agencja Gazeta
Janusz Poniewierski październik 2020

Józefa Hennelowa in memoriam

Była dla Kościoła „głosem wołającego na puszczy”. Nie słuchano jej, odsądzano od czci i wiary, a ona w tym czasie pisała, że chce „być wewnątrz Kościoła, mimo że ten Kościół może boleć”.

Artykuł z numeru

Wiesław Myśliwski. Słuch absolutny

Kiedy umiera człowiek blisko stuletni, ci, którzy pozostają, mówią zazwyczaj o długim i spełnionym życiu, pięknym wieku, a nawet o doświadczeniu „sytości życia” (por. Rdz 25, 8). Śmierć, przychodząca w dziesiątej dekadzie istnienia, zdaje się nikogo nie zaskakiwać – przypomina dopalenie się ogarka, o którym od dawna już wiadomo, że musi w końcu zgasnąć.

Niby to wszystko oczywiste, a jednak… Wiadomość o odejściu Józefy Hennelowej (1925–2020), pani Ziuty – jak zwykło się o niej mówić w szeroko pojętym środowisku „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku” – poruszyła mnie nadspodziewanie głęboko. Przyznaję, że – jako były i dużo młodszy kolega z pracy, z której oboje dawno odeszliśmy – nie spodziewałem się aż takiego poczucia straty, swoistego osierocenia. Zwłaszcza że red. Hennelowa już od dłuższego czasu nie uczestniczyła aktywnie w polskiej (i kościelnej) debacie publicznej i chyba tylko najwierniejsi jej czytelnicy śledzili teksty i felietony publikowane na łamach „Znaku” oraz na internetowej stronie Klubów „TP”.

Od 2012 r. miała w „Znaku” własną rubrykę. Pamiętam, jak zastanawiała się nad jej tytułem: „Coraz bliżej albo Coraz mniej. Co wybrać? Rozliczanie się z życia czy oczekiwanie na to, co naprawdę ważne? Czy to, że koniec życia coraz bliższy, czy to, że czasu zostaje coraz mniej – a to on jest zadaniem, od którego nie ma ani wymówki, ani usprawiedliwienia”.

O tym, co w jej życiu było bolesne, zawinione przez los, historię i / lub konkretnych ludzi, mówiła niewiele, choć przeżyła sporo rozczarowań i upokorzeń. I swoistego ogołocenia. Początku jej duchowej kenozy można by chyba upatrywać w śmierci matki, która zmarła, gdy mała Ziuta nie miała jeszcze dwóch lat. A zwieńczeniem tej ponad 90-letniej historii mogłyby być frazy zaczerpnięte z tekstów pisanych dla „Znaku” i jego czytelników. Jesienią 2016 r. (tzn. w 92. roku życia) Józefa Hennelowa tak oto opisywała tam doświadczenia własne i wielu jej rówieśników: „Przestajemy dostawać zaproszenia. Przestajemy dostawać odpowiedzi na list wysłany. (…) Coraz rzadziej ktoś puka do drzwi, które dotąd zawsze otwieraliśmy. Któregoś dnia nie rozlega się oczekiwany od godziny zgrzyt klucza w zamku. Coraz częściej telefon leży obok nas milcząco (…)”. Do tego dochodziły kłopoty ze zdrowiem, zamykające przed nią kolejne obszary aktywności. I nieznane dotąd mentalne ograniczenia i przypadłości: „Jesteśmy coraz mniej otwarci, coraz mniej wystarczająco odporni, coraz mniej wdzięczni za tyle, ile nas spotyka, ile dostaliśmy (…)”.

Pisząc o duchowym ogołacaniu Józefy Hennelowej, o jej dojrzewaniu do owego „coraz mniej”, nie sposób przemilczeć upokorzeń związanych z jej działalnościami publicystyczną i poselską, a także tych wynikających z głęboko w niej zakorzenionej więzi z Kościołem, który traktowała jak dom i rodzinę. Niektóre z tych doświadczeń opisała w przejmującym tekście Kościół, który boli, opublikowanym na długo przed aferami, tak bardzo niszczącymi dziś instytucję i wspólnotę polskiego Kościoła. Trzeba to głośno powiedzieć: Hennelowa była dla Kościoła „głosem wołającego na puszczy”. Nie słuchano jej, odsądzano od czci i wiary, uważano za katoliczkę „gorszego sortu”, a ona w tym czasie pisała, że chce „być wewnątrz Kościoła (…), mimo że ten mój Kościół może boleć (…). Jeśliby milczał, choć powinien mówić; jeśliby nie bronił prawdy albo mieszał ją z fałszem; jeśliby nie nazywał złem tego, co nim jest, a dobra nie uznawał na czas… Zawsze jednak jest to mój Kościół i czuję się jego cząstką”.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się