Piszę o książce Wiesława Myśliwskiego, żeby się z niej wydostać, a właściwie nie tyle z książki, ile z życia bohatera. Życie książkowe czyhało na mnie, żeby mnie wciągnąć i nie puścić, dopóki się nie wypowie. Pożyć czyimś życiem jak swoim, przecież zdarzało mi się to czasem, kiedy jakaś historia mnie wciągała, mnie – historyka od metodycznych analiz. Z łatwością wydobyłbym się z Ucha Igielnego, gdyby nie nitki sieci, którą stworzył autor. Książka, co prawda, przestrzega przed zaplątaniem się w czyjąś opowieść: „Kiedy człowiek wysłucha czyjegoś życia, nie może się już z niego potem wydobyć”. Nie pomoże jednak taka przestroga, ponieważ skrywa też pokusę, by jednak spróbować. W dodatku książka mówi również coś przeciwnego, że dobrze jest się wciągnąć, wplątać, wżyć w inne życie. Bez ukrytego powodu autor nie żyłby jakąś fikcją, tylko…
Ale nie mogę dopowiedzieć tego zdania, nie mogę dopisać antytezy, bo zabrzmi fałszywie, choćby pasowała do retorycznego porządku. Jak mógłbym fikcji przeciwstawić „realność” albo „własne życie”, skoro w Uchu Igielnym te pewniki, te oczywistości podważa sama narracja? Żyjemy realnością? Posiadamy własną biografię? A może jedynie pragniemy realności i biografii? Wiemy, kto mnoży wątpliwości – sam bohater, który przez lata szukał siebie, by siebie nie odnaleźć. Domyślamy się też, że również sam autor wciąga nas w biografię bohatera, byśmy zajęli się zapisaną historią, zamiast „własną”. Posłuchajmy, jak nas kuszą, już na wstępie książki, inaczej niż inni współcześni bohaterowie i autorzy. Nie mówią: zajmij się nami, bo żyliśmy ciekawiej niż ty, ani: pociesz się naszą biografią, nie do uwierzenia, jak ciekawą. Kuszą odmiennie: wplącz się w historię typową, podobną do twojej. Bohater i autor z głębi swego doświadczenia zwracają się do nas, jeszcze niedoświadczonych, tak jak mówiło się dawno temu, kiedy wierzono jeszcze w mądrość starości: „W zamian oddaję panu moje życie. Przyda się panu, gdy ogarnie pana pustka. Pustka to coś najgorszego, co nas może spotkać. A zaradzić jej można tylko, żyjąc w czyimś życiu. Nikt zresztą nie zaczyna swojego życia od siebie. Teraz pan tego jeszcze nie rozumie”.
Dojrzałość prosi o wysłuchanie
Łatwo tę przemowę zbyć i łatwo pogardzić ofiarowanym, opowiedzianym życiem, szczególnie współcześnie, gdy sensu szuka się u profesjonalistów od mądrości. W dodatku wysłuchać trzeba irytującego pouczania – „pan tego jeszcze nie rozumie”. Nawet strach przed pustką, oczywisty w każdym wieku, nie zmusza, by przyjąć czyjąś opowieść, bo co to za lekarstwo, które choremu nie pomogło? Wydaje się, że w epoce kultu młodości, gdy istnieje tyle możliwości realizacji pragnień, nie grozi istnieniu pustka. Musi jednak grozić, skoro ma współcześnie tak wiele synonimów: wypalenie, depresja, dół, nuda, rozczarowanie. Zapewne autor i bohater książki dobrze wiedzą, co oznacza pustka, skoro umieszczają ją na samym dnie egzystencji, poniżej innych braków, więc może warto im zaufać? Dojrzałość, autora i bohatera, zwraca się do nas – wielbicieli wiecznej młodości, ich doświadczenie i biografia proszą o wysłuchanie. Nie chodzi im o zrozumienie życiowych mądrości, o przejęcie się sentencjami, które młodych odrzucają raczej, niż pociągają, zresztą i tak się je rozumie zbyt późno, ale o wysłuchanie opowiedzianej historii. Wsłuchaj się, a opowiedziane pocieszy cię, gdyż na każdego czyha pustka – tak przekonują.
Ale i obietnica pocieszenia nie skłoniłaby mnie jeszcze do przeczytania historii, gdyż nawet w Uchu Igielnym można wyminąć rozmówcę i zająć się własnymi sprawami, dopóki się nie wypalą. Mógłbym uciec przed tą opowieścią, gdyby nie brała pod uwagę również mojego, bardzo współczesnego, zniecierpliwienia. Książka pozwala przecież mówić również głosowi zniecierpliwionej młodości. I jeszcze na coś więcej pozwala sobie autor tej książki – intrygę oparł na spotkaniu tej samej osoby, w dwóch wcieleniach. W tej książce dzisiejsze stare „ja” spotyka nasze dawne młodzieńcze „ja” – i nie mogą się rozpoznać. Taką Czystą Formę, jak z dramatu Witkacego, wymyślił Myśliwski, żeby wciągnąć nas w swoją opowieść.
Wplątany w tę metafizyczną zagadkę czytelnik się zastanawia: gdybym ja na stromych, długich schodach spotkał starca godnego współczucia, może przyszłoby mi również do głowy, żeby go zrzucić, bo rozpoznałbym w nim siebie? Dlaczego zrzucić? To oczywiste, żeby nie poznawać samego siebie.
Tak, dałem się podstępnie, przez Czystą Formę sobowtórowego spotkania, wciągnąć w opowieść Ucha Igielnego. Inny wymiar tej historii, w którym też mogę się odnaleźć, raczej odrzuciłby mnie, niż przyciągnął. Czytam bowiem opowieść kogoś, kto stał się z czasem historykiem średniowiecza, naukowcem, profesorem, autorytetem, czyli osobą ubraną w społeczne formy. I ten znawca czyichś dawnych historii nie może pojąć własnej ani historii jego współczesnych, gdyż nie ma daru rozumienia „zwykłego życia”. Nie o to mi chodzi, że ta paradoksalna opowieść jest nieprawdopodobna, przeciwnie – jest zbyt prawdopodobna, by się jej oddać. Tylu zna się historyków literatury, którzy nie pojmują historii mówionych, i tylu znawców dawności niewiele rozumiejących z dzisiejszości. Na szczęście w Uchu Igielnym znajdujemy prawdziwą pociechę – uda się może opowiedzieć siebie później, po śmierci. Każdy, kto słyszał rozmowy zmarłych, wie, co to znaczy nienasycenie formą, i treścią też. Tam też odczuwać nienasycenie, tam w zaświatach jeszcze dopowiadać za życia nieopowiedziane – to czarny humor czy leśmianowskie pocieszenie? Jeśli potrafimy współczuć historykowi, którego dotknęła historia, widział przecież likwidację getta, wtedy życzyć mu będziemy pocieszenia, choćby i w zaświatach.