fbpx
Janusz Poniewierski wrzesień 2019

Człowiek z klasą

O ludziach takich jak Jacek Baluch mówi się, że są do tańca i do różańca. Ten wybitny uczony, poeta i tłumacz świetnie sprawdzał się także jako człowiek czynu: dyplomata i organizator.

Artykuł z numeru

Migawki z frontu

Migawki z frontu

Jesienią 2018 r., w trakcie uroczystości odnowienia doktoratu Jacka Balucha na Uniwersytecie Jagiellońskim, wygłaszający laudację prof. Jerzy Kapuścik nazwał jubilata „pełnokrwistym filologiem, tropicielem słowa, niepospolitym erudytą i poszukiwaczem subtelnych znaczeń”.

Ów nakreślony przez uczelnianego kolegę portret okazał się na tyle trafny i wiernie odzwierciedlający osobowość prof. Balucha, że ponad pół roku później – na wieść o jego śmierci (3 lipca 2019) – ten właśnie fragment laudacji zamieszczono w nekrologu opublikowanym przez pracowników Instytutu Filologii Słowiańskiej UJ, z którym (również jako jego dyrektor) związany był zmarły slawista.

Znałem go słabo – właściwie tylko z widzenia. Widywałem głównie w redakcji „Tygodnika Powszechnego”, gdzie w latach 80. ubiegłego wieku często zaglądał. Był tam też 5 czerwca 1989 r. – nazajutrz po przełomowych wyborach do parlamentu. Tę jego wizytę tak oto zapamiętali autorzy Kręgu Turowicza: „do redakcji wbiega podekscytowany Jacek Baluch, bohemista, mocarnie dzierżący wielkie plastikowe wiaderko (właśnie udało mu się je kupić po znajomości w domu towarowym na św. Anny) oraz znany działacz Solidarności (…) Stefan Jurczak. Krzyczą coś do siebie i wymachują rękoma, trudno pojąć, o co chodzi. Lecz na to zjawia się Krzysztof Kozłowski i wtedy wszyscy padają sobie w ramiona, jak chłopcy po strzeleniu bramki. A to obejmują się, a to podskakują wariacko w górę. A to tańczą. Tak, już jest jasne… Wygraliśmy!!!”.

Oczywiście nie wszystkie wizyty prof. Balucha w „Tygodniku” miały tak widowiskowy charakter. Ten znakomity slawista przychodził na Wiślną zwykle po to, by przynieść do druku swój artykuł i pogadać z ludźmi myślącymi podobnie jak on.

Już wówczas lubiłem czytać jego teksty. Z każdym kolejnym rosło we mnie zaufanie do ich autora i przekonanie, iż rzeczywiście jest on „pełnokrwistym” filologiem, „poszukiwaczem subtelnych znaczeń” i erudytą wprost niepospolitym.

Jacek Baluch wielokrotnie to udowadniał: jako uczony i popularyzator, m.in. autor quasi-słownika Powiedz coś po czesku. Igraszki językowo-literackie, jako tłumacz (przełożył na język czeski Lokomotywę Juliana Tuwima!) i edytor: redaktor wspaniałej antologii staroczeskiej liryki miłosnej Drzewo się liściem odziewa. Wreszcie jako niezrównany gawędziarz, poeta i twórca cenionych w krakowskim środowisku literackim limeryków, co więcej: autor poradnika Jak układać limeryki? W przeszłości zaś współtwórca Zielonej wrony – antyreżimowej piosenki napisanej w stanie wojennym w obozie dla internowanych w Załężu k. Rzeszowa.

O tym, że w pełni zasłużył on także na miano „tropiciela słowa”, jakim obdarzył go prof. Kapuścik, przekonałem się, gdy wpadła mi w ręce jego książka: Zamazany inkaustem rękopis, czyli śląsko-czeska sprośna śpiewka. Autor przeprowadził w niej iście detektywistyczne śledztwo dotyczące średniowiecznej pieśni żakowskiej Cantilena inhonesta (łac. „Piosenka nieprzystojna”), zapisanej przez Mikołaja z Koźla na kartach starego kodeksu franciszkańskiego, a później zamazanej atramentem. Jeszcze do niedawna w środowisku naukowym toczyła się dyskusja, w jakim języku (staroczeskim czy staropolskim?) powstała owa kantylena – praca krakowskiego bohemisty wydaje się to jednoznacznie rozstrzygać.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się