Spotykamy się w tym gronie – przedstawicieli dwóch wielkich tradycji zachodniego chrześcijaństwa – żeby porozmawiać o kulcie świętych, o tym, jak go widzą nasze Kościoły. Jak powinniśmy rozumieć tajemnicę świętych obcowania, o której mówimy we wspólnym wyznaniu wiary? Jaka jest, zdaniem Księży, rola świętych w Kościele? Po co chrześcijanom święci?
KS. ROMAN PRACKI: Dla chrześcijan wywodzących się z XVI-wiecznej reformacji – to znaczy dla tradycji luterańskiej, kalwińskiej i metodystycznej – Kościół to rzeczywistość duchowa, podległa jedynie Bogu. Kościół, w którym trwa to, co Nieuwarunkowane, istnieje w przeszłości, teraźniejszości i w przyszłości. Święci zatem byli, są i (prawdopodobnie) będą, ale – zdaniem protestantów – jedynie Bóg zna ich imiona zapisane w Księdze Życia.
Inaczej widzą to Kościoły wolne czy ewangelikalne, wywodzące się z tak zwanej drugiej reformacji, gdzie święci w takim znaczeniu w ogóle nie funkcjonują. W tej tradycji Kościół to przede wszystkim lokalna wspólnota, zbór, który gromadzi się wokół słowa Bożego, wokół swego kaznodziei, lidera, pastora. Należą doń konkretne osoby ochrzczone w tym zborze – i to są właśnie owi święci oraz ich obcowanie.
To jak u Pawła Apostoła, który pisał do „świętych” z Filippi i Efezu. Wracając jednak do „pierwszej” reformacji: kim są dla Księdza święci, pojmowani na sposób tradycyjny? Piotr i Paweł, może także Franciszek z Asyżu i Marcin Luter czy – bliżsi naszym czasom – Dietrich Bonhoeffer i Albert Schweitzer?
RP: Zdaniem reformatorów, nie są oni naszymi orędownikami ani pośrednikami w procesie zbawienia. Jak wiadomo, reformacja odrzuciła kult świętych oraz ideę pośrednictwa pomiędzy człowiekiem i Bogiem. Na świętość patrzymy raczej w kategoriach codziennego życia, traktujemy ją jako dostępną dla każdego mężczyzny i każdej kobiety. Po prostu: jako świadectwo. Tym samym święci są pośrednikami w świadectwie, które może się stać udziałem każdego chrześcijanina.
Warto pamiętać, że teologia ewangelicka w ogóle nie zajmuje się problemem ludzkiej świętości. Znajdziemy tam za to obszerne nauczanie w kwestiach: winy, grzechu, powszechnego skażenia i usprawiedliwienia z łaski przez wiarę, przez zadośćuczynienie Jezusa Chrystusa na krzyżu, które – poprzez wiarę każdego z nas – jest przyczyną naszego uświęcenia i źródłem dobrych uczynków. Ale one nie są naszą zasługą, są jedynie owocem wiary – objawieniem łaski w życiu człowieka. Dzięki temu świętość staje się widzialna i mogą jej doświadczyć inni ludzie.
W całym protestantyzmie nie ma jednak takiego gremium, takiego trybunału, który mógłby o czyjejś świętości zaświadczyć, zweryfikować ją, potwierdzić, ustalić i przypieczętować. Jeśli mówimy o świętych Kościoła niepodzielonego (pierwsze tysiąclecie), to są oni powszechnie zaakceptowani przez tradycję reformacyjną. Zresztą Luter także i późniejszych świętych (na przykład średniowiecznych) wspominał w swoich dziełach z wielką atencją. A tak zwani współcześni święci, na przykład Matka Teresa z Kalkuty, Dietrich Bonhoeffer czy Albert Schweitzer? Stanowią znak i świadectwo, które pozwala nam mówić o świętości Boga objawionej w życiu konkretnego człowieka, ale ostatecznie zaświadczyć o niej może jedynie On sam, co się okaże jasnym dla nas w dzień Sądu Ostatecznego.
Spotykamy w świecie parafie czy kościoły luterańskie, noszące imiona wielkich świadków Boga – świętych, ewangelistów, apostołów, świadków wiary. Na przykład w latach 80. ubiegłego wieku w Karl-Marx-Stadt, dzisiejszym Chemnitz, na nowo wybudowanym, gigantycznym blokowisku powstała parafia im. Dietricha Bonhoeffera, ewangelickiego pastora, aktywnego antyfaszysty, który zginął w obozie koncentracyjnym jako męczennik. Jego imię miało być zatem symbolem świadectwa i oporu wobec władzy totalitarnej (w tym wypadku komunistycznej), znakiem, że w tej betonowej pustyni Karl-Marx-Stadt jest duch, który pozwala człowiekowi pozostać człowiekiem. Słowem przewodnim dla parafii były słowa: „Nikt nie może śpiewać w kościele alleluja, jeśli na ulicy nie krzyczy przeciw eksterminacji Żydów”. Świętość to świadectwo na zewnątrz kościoła…
Kolej na księdza Grzegorza Rysia, rzymskiego katolika…
KS. GRZEGORZ RYŚ: Nie wiem czy w stu procentach, ale na pewno w 99,9 podpisałbym się pod wszystkim, co powiedział ksiądz Pracki.
Czekamy więc na ten ułamek procenta.
GR: Po kolei. Najpierw chciałbym zwrócić uwagę na to, co ma niewątpliwie wspólny korzeń, choć zupełnie inne rozwinięcie. Mianowicie: skąd wzięło się w Kościele gremium, które orzeka o czyjejś świętości? Kiedy sięgniemy do starożytności i do średniowiecza, aż po wiek XIII, zobaczymy, że nie było wtedy żadnego takiego gremium, tylko… W gruncie rzeczy było to coś takiego jak w owym Karl-Marx-Stadt: wspólnota ludzi wierzących, która – mówiąc językiem katolickim – otaczała kogoś kultem, czyli potwierdzała, że to był dla nich świadek wiary. Wtedy przecież nie istniały jeszcze oficjalne kanonizacje: ludzie przychodzili na grób człowieka, który był dla nich czytelnym świadkiem Boga – ten motyw świadectwa jest tutaj bardzo ważny. On jest pierwotny, o wiele bardziej pierwotny aniżeli motyw pośrednictwa. Pierwszymi świętymi byli męczennicy; męczennik to jest świadek par excellence; zresztą greckie słowo martyr opisuje jednego i drugiego. Ludzie, modląc się na grobie świętego i w rocznicę męczeństwa odprawiając tam Eucharystię, odkrywali, że to jego świadectwo jest dla nich bardzo ważne. Odkrywali również, jak sądzę, to rozumienie Kościoła, który nie ogranicza się w czasie i przestrzeni, tylko jest wspólnotą świętych w Panu Bogu.
Kiedy Kościół czci męczenników, to nie jest to apel poległych, lecz doświadczenie wspólnoty wiary, która ciągle trwa, pomimo że ktoś przeszedł już granicę śmierci.
Owo gremium, od którego zacząłem swoją wypowiedź, pojawiło się w momencie, kiedy ten spontaniczny, oddolny ruch trzeba było ująć w jakieś karby, bo dochodziło do rozmaitych przerostów – tu jest ważny również kontekst społeczny i kulturowy. Czym innym bowiem był kult świętych w starożytności, a czym innym w Europie barbarzyńskiej, wczesnośredniowiecznej. Wtedy też zmieniały się akcenty: motyw świadectwa ustępował miejsca oczekiwaniu niezwykłości, zaczęto mierzyć świętość liczbą cudów, które przypisywano wstawiennictwu danego człowieka. Potem ta cudowność tak bardzo wyszła na pierwszy plan, że właściwie wymiar świadectwa został całkowicie zminimalizowany. No i wtedy pojawiły się procedury: za papieża Grzegorza IX, w XIII wieku, podkreślono, iż sensem tego, co dziś nazywamy procesem kanonizacyjnym, jest pokazanie, że mamy tu do czynienia nie tyle z czymś cudownym, ile właśnie z heroizmem w przeżywaniu wiary.
Zamykając jakby ten wątek, powiem tak: jeśli nawet istnieje gremium, które orzeka o świętości, i są ustalone procedury (ba, kanonizacja jest uważana za akt nieomylności papieża), to nie ma to najmniejszego znaczenia, dopóki nie ma jakiegoś oddolnego przeżycia w Kościele. Trzeba użyć tego słowa „kult”: jeśli nie ma kultu, jeśli nie ma pamięci o grobie, jeśli nie ma wyczucia, że oto mamy do czynienia z kimś, kto przeżywał swą wiarę w taki sposób, iż jest to wciąż inspirujące dla innych, to te wszystkie procedury nigdy nie zostaną uruchomione!
Mówimy tu o wspólnym obu naszym tradycjom wymiarze świadectwa. Czas pokazać – tak istotną dla katolicyzmu i prawosławia – funkcję świętego jako pośrednika. Jak tradycja katolicka daje sobie radę z niewątpliwie słusznym twierdzeniem Lutra, że jedynym pośrednikiem jest Jezus Chrystus (solus Christus), i z jego ostrzeżeniem przed jakimiś wynaturzeniami, przed bałwochwalstwem…? W ankiecie ogłoszonej w jednej z włoskich gazet zapytano czytelników o najbardziej skutecznego, ich zdaniem, i w związku z tym najbardziej „obleganego” świętego. Pierwsze miejsce zajął ojciec Pio, za nim uplasowali się: Antoni Padewski, Matka Boża, Franciszek z Asyżu, Rita z Cascii i – na szóstym miejscu! – Pan Jezus.
GR: Wystąpienie Lutra, będące niewątpliwie słuszną reakcją na niektóre rysy pobożności końca średniowiecza, skorygowało cały szereg zachowań czy praktyk w Kościele. Korekty są potrzebne najpierw na poziomie „pobożnej” praktyki, a nie nauki Kościoła. Przecież, gdyby wziąć teksty Magisterium Ecclesiae, to nigdzie się w nich nie znajdzie stwierdzenia, że święci funkcjonują sami (obok czy poza Panem Jezusem) – na zasadzie działania wynikającego z ich zasług, wyjątkowości, własnej świętości. O pośrednictwie świętych mówi się tak, jak na przykład w obu Kościołach możemy mówić o powszechnym kapłaństwie wynikającym z sakramentu chrztu. To nie jest inne kapłaństwo, tylko kapłaństwo Chrystusowe, i ono ma sens wyłącznie wtedy, kiedy jest realizowane w Jezusie Chrystusie. Nawet pośrednictwo Maryi nie jest w teologii pokazywane jako samodzielne. Ja sobie to tłumaczę w bardzo prosty sposób: tak jak dzisiaj mogę Was poprosić o to, żebyście się za mnie pomodlili w konkretnej sprawie, i nie mam z tym żadnego problemu – tak samo mogę o to prosić kogoś, kto żył lat temu sto czy tysiąc. I rozumiem to jego wstawiennictwo czy pośrednictwo dokładnie tak samo, jak wtedy, kiedy proszę o modlitwę kogoś bliskiego: przyjaciela, mamę czy tatę. To, że to nie zawsze tyle znaczyło, to jest prawda, proszę jednak pamiętać, że kult świętych rodził się oddolnie. Ta „oddolność” miała różne wymiary. W pierwotnym Kościele, przez pierwsze trzy wieki, to było całkiem rozsądne, ale już potem – niekoniecznie. Bo religijność ludowa ma swoją specyfikę, swą żywiołowość, a orzeczenia kościelne w tym zakresie przypominają najczęściej kogoś, kto chce opanować szalejące morze, próbuje wyznaczyć mu granice. To jest zawsze działanie wtórne.
Jako historyk zajmowałem się kiedyś taką specyficzną literaturą, źródłem, które się nazywa miracula. Ono jest zawsze związane z kultem jakiegoś świętego. Na przykład: umarł Jan Kanty, kilkadziesiąt lat po jego śmierci zaczęto spisywać cuda przypisywane jego wstawiennictwu. W takim źródle są zawsze dwa poziomy narracji: przede wszystkim bezpośrednie świadectwo kogoś, kto zeznaje. I najczęściej on się nie bawi w jakieś dywagacje teologiczne, tylko mówi: poszedłem do grobu, złożyłem ślub taki czy inny, no i święty zadziałał. Stąd właśnie wzięły się te specyfikacje, który święty na co pomaga – że Apolonia na zęby, a Agata na piersi, na karmienie dzieci; ten jest patronem piekarzy, a tamten patronem rycerzy – i jeden nie działa na obszarze drugiego. Jak widać, w takiej popularnej religijności święty rzeczywiście wychodzi na pierwszy plan. Natomiast w miraculach jest zawsze drugi poziom, i on jest narzucony przez redaktora (duchownego), czyli kogoś, kto próbuje to korygować. Ów redaktor mówi, że to działa Pan Bóg, że święty jest kimś, kto się wstawia za człowiekiem, ale nie działa własną mocą, że nie on tu jest ważny…
RP: W naszym kapłaństwie, jakkolwiek (i w którymkolwiek Kościele) byśmy go nie sprawowali, zawsze wskazujemy na Chrystusa. Pokazujemy i objawiamy Chrystusa takiego jakim sami go widzimy i przeżywamy. Może On być na tyle niedostępny, że bliższy wydaje się nam święty, który specjalizuje się w bardzo konkretnych sprawach i jest bardziej na ludzką miarę? Mówimy że łaska Boża, jest niezmierzona… Wiemy, że działa, że jest obecna, jest to jednak tak wielki kwantyfikator, że przerasta nasze możliwości percepcji – wtedy potrzebujemy, by pojawił się jakiś ersatz czyli świętość na ludzką miarę, która jest łatwiejsza do przyjęcia.
To pytanie muszą sobie nieustannie zadawać wyznawcy tych Kościołów chrześcijańskich, w których tak wielką rolę odgrywają święci…
RP: Protestanci także. Bo kto powiedział że udaje się nam pokazywanie Boga?! Wydaje mi się, że niezależnie od wyznania, czasami pokazujemy takiego Boga, który nie jest na miarę człowieka, obezwładnia go, jest zbyt daleki… Owszem, mówimy o Nim, że jest miłością, że wie i zna wszystko, ale brak Mu ludzkiej twarzy i pochylenia się nad bardzo konkretną sprawą.
GR: Czytałem gdzieś, że Pan Bóg w pobożności średniowiecznej był jak szczyt góry: wszyscy wiedzieli, że istnieje, ale był niewidoczny, bo zawsze spowijały go chmury. Ta „chmura” to święci. Ona była konkretna, nie abstrakcyjna. I nie wymagała jakiegoś przebijania się poza ludzkie pojęcia.
Bo – dodajmy – tego, że Pan Bóg nie jest na naszą miarę, to my ostatecznie nie zlikwidujemy. Wie o tym dobrze każdy człowiek, który się modli. Ilekroć sprawuję Eucharystię i tekst mszału każe mi mówić do Boga per Ty – to wcale nie jest dla mnie takie oczywiste… Po pierwsze, jakie mam ku temu prawo? Po drugie zaś, co to tak naprawdę znaczy, kiedy mówię o Nim, iż jest moim Ojcem? Ale ja nie mam innych, lepszych pojęć. Mówię do Boga słowami, ale jak inaczej mam do Niego mówić?!