fbpx
Michał Bardel kwiecień 2007

Nie wierz zegarowi Mesali, czyli o rzymskiej rachubie czasu

Poważną wadą naszej rachuby czasu jest to, że wschody i zachody słońca wypadają codziennie o innej porze. To niedogodność nieznana Rzymianom – w ich świecie słońce wschodziło i zachodziło zawsze o tych samych godzinach.

Artykuł z numeru

Kościół po zawale

Czy potrafimy wyobrazić sobie życie w świecie, w którym godzina nie trwa sześćdziesięciu minut i bywa raz dłuższa, raz krótsza, zależnie od pory dnia i roku? A w świecie, w którym rok może mieć nawet piętnaście miesięcy i wiosenne kwiaty zaczynają kwitnąć na początku czerwca? A jeśli dodamy do tego jeszcze i taką okoliczność, że tydzień trwa osiem dni, choć liczy się ich zawsze dziewięć? A co wówczas, gdy minionych lat nie pamięta się i nie zapisuje za pomocą kolejnych liczb, lecz imion konsulów? A jeśli 24 lutego raz na kilka lat trwa dwa dni z rzędu?

To tylko niektóre z trudności, z jakimi musieli się borykać Rzymianie, próbując ogarnąć coś tak nieogarnialnego jak czas. I – co najbardziej zdumiewające – chyba nie mieli świadomości, że ich sposoby mierzenia dni, miesięcy i lat są jakoś szczególnie skomplikowane. By to zrozumieć dzisiaj, musielibyśmy choć na chwilę postawić się na ich miejscu, odnaleźć się w rzeczywistości, w której precyzyjne mierzenie mijających godzin nie jest, tak naprawdę, nikomu do niczego potrzebne. Jak podejrzewamy, aż do IV wieku p. Ch. (czyli przez przeszło trzysta pięćdziesiąt lat) obywatele Rzymu doskonale radzili sobie bez zegarów (znanych Grekom już w VI w. p. Ch., Chaldejczykom jeszcze wcześniej). Dzień trwał od wschodu do zachodu słońca i dzielił się po prostu na dwie części: przed południem i po południu, granicę zaś między nimi obwieszczał na Forum Romanum specjalny wysłannik konsulów obserwujący z Kurii, kiedy słońce znajdzie się między mównicą sędziowską ozdobioną dziobami okrętów (rostra) a graecostasis – budynkiem, w którym przyjmowano greckie i w ogóle zagraniczne poselstwa . Kto miał się stawić w sądzie przed południem, musiał zdążyć przed sygnałem herolda, kto umówił się na forum z lekarzem czy prawnikiem na popołudnie, załatwiał inne sprawy spokojny, że kiedy czas nadejdzie, będzie o tym wiedział. Nie zrozumiemy chyba nigdy, my, którzy co do minuty planujemy porządek każdego dnia i których dziś jeszcze drażni nieliczenie się z czasem śródziemnomorskich kierowców, sklepikarzy czy urzędników, jak cudownie leniwe było życie Rzymian przed wynalezieniem zegarów (po nim zresztą, na dobrą sprawę, niewiele się pod tym względem zmieniło).

Ale zacznijmy naszą opowieść od początku, to jest od rachuby lat. Dziwne to i obce naszym przyzwyczajeniom, ale aż do czasów panowania Oktawiana Augusta, a więc ostatnich dekad przed narodzeniem Chrystusa, nie liczono lat za pomocą liczebników. Zamiast tego oznaczano je imionami kolejnych konsulów – ten najwyższy urząd rzymskiej republiki sprawowany był przez rok. Wymagało to nielichej wprawy i często zaglądania do odpowiednich spisów konsularnych, tym bardziej że w każdym roku panowało naraz dwóch konsulów. Łatwo policzyć, ile imion należałoby spamiętać, by swobodnie poruszać się po okresie niemal pięciuset lat trwania republiki rzymskiej. Dopiero za pryncypatu Augusta wprowadzony zostanie system liczenia lat od założenia Rzymu (Ab Urbe condita – A.U.C.), czyli – według ustaleń Marka Terencjusza Warrona – od roku 753 p. Ch. Minie jeszcze sześć stuleci, podczas których Cesarstwo Zachodniorzymskie zniknie z mapy świata, nim opat Dionizjusz Exiguus zaproponuje datowanie, którego punktem zerowym będzie moment narodzenia Jezusa Chrystusa.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się