fbpx
Katarzyna Wydra, Michał Bardel wrzesień 2007

Hotel Prisztina

Na ziemiach, gdzie kiedyś rozciągała się Jugosławia, od sześćdziesięciu lat stoją na miejskich skwerkach te same kosze na śmieci. Neony dawno zgasły, gałęzie drzew, jak rozczochrane włosy, nie dają się łatwo ułożyć, a gatunki krzewów i kwiatów ciągle pozostają niemodne. Wśród trucheł betonowych bloków przemykają zgrabne dziewczyny, wystrojone według trendów panujących na bazarach państw, które jeszcze nie są tygrysami Europy. Wszystko zdaje się rzęzić ostatkiem sił – jak stare yugo przed zmianą na nowszy model.

Artykuł z numeru

Milczenie świata. Mass media wobec ludobójstwa

Jeszcze niedawno, kiedy serbski pogranicznik znajdował w paszporcie błękitną pieczątkę ONZ, zatrzymywał go i wołał swojego szefa. Zwłaszcza jeśli w kraju akurat odbywały się wybory, albo do Belgradu przyjeżdżali dyplomaci państw Grupy Kontaktowej i w ogóle świat, po kilku miesiącach letargu, na nowo przypominał sobie o Kosowie i postanawiał, że coś z nim wreszcie zrobi. Wtedy, jeszcze zanim Moskwa zdążyła zaprotestować, Pekin wstrzymać się od głosu, a Genewa – wydać któryś z rzędu komunikat o odłożeniu negocjacji na następne pół roku, swoją maleńką rolę w spektaklu o Kosowie odgrywał on, funkcjonariusz państwowy z zagubionego w polach słoneczników terminalu drogowego we wsi Horgoš, na granicy z Węgrami.

Symbol kuli ziemskiej z napisem „UNMIK” odbity w paszporcie potwierdzał, że wracało się z Kosowa. I że wjazd do prowincji nastąpił od strony państw trzecich. To nic, że przepisowo, a zezwolenie wbił upoważniony urzędnik ONZ. W czasie politycznej niepogody ta zwykła pieczątka była czułym barometrem nastrojów w Belgradzie. Jeśli były liberalne, paszport wracał do właściciela i dalsza droga do Budapesztu stawała otworem. Ale kiedy atmosfera wokół Kosowa robiła się gęsta, nerwowi stawali się i pogranicznicy. Kosowem, formalnie częścią Serbii, od 1999 roku opiekował się cały świat. Cywilną administrację utworzyło tu ONZ (UNMIK – United Nations Mission In Kosovo), a wojskową – NATO (oddziały KFOR – Kosovo Force). No i przede wszystkim ciągle obowiązywała rezolucja nr 1244 Rady Bezpieczeństwa, taka kosowska „mała konstytucja”, która zakazywała armii i policji serbskiej przebywania na terytorium prowincji.

To dlatego Belgrad nie pilnował granicy Kosowa na odcinku, gdzie była ona de iure również zewnętrzną granicą całej Serbii – a paszporty sprawdzało ONZ. I dlatego też funkcjonariusz, któremu błękit nieszczęsnej pieczątki przyciemniały nieco okulary przeciwsłoneczne (w Horgoš wielu je nosi, z nieba oślepia tu słońce, a z ziemi – słoneczniki), zawsze mógł oznajmić, że oto trzyma w ręku dowód poważnego przestępstwa: nielegalnego, bo bez upoważnienia od władz w Belgradzie, przekroczenia granicy państwa.

W końcu, po skargach turystów z Zachodu, zareagowało ONZ. Od pewnego czasu wjeżdżającym do Kosowa nie wbija się już pieczątek do paszportu, ale na specjalną kartkę, którą w razie potrzeby można szybko wrzucić do kosza.

 

Tak oto wielka polityka przestała czepiać się gości z zagranicy, choć ciągle dokucza tym, przed którymi szlabany przejścia w Horgoš są zamknięte na stałe: na przykład wielu Albańczykom z Kosowa. Oni nie chcą się starać o serbski paszport w Belgradzie. Wolą już ten śmieszny „dokument podróży UNMIK” – w drodze prawie bezwartościowy, ale przynajmniej własny, kosowski. Lubią też tablice rejestracyjne na swoich autach, z literami KS. Nie uznaje ich nawet Belgrad i dlatego dwieście tysięcy zarejestrowanych w Kosowie samochodów nie może wyruszyć z prowincji w szeroki świat.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się