fbpx
z Małgorzatą Gebert i Janiną Ochojską-Okońską rozmawia Michał Bardel, Marcin Żyła luty 2008

Nowe miejsce do życia

Uchodźcy przyjeżdżają do nas celowo, i to nie po to, by „odtwarzać” tu swój kraj. Nie chcą tracić swoich zwyczajów, co jest zrozumiałe, ale przede wszystkim pragną zbudować u nas coś nowego. Aby to było możliwe, musimy im pomóc funkcjonować w Polsce.

Artykuł z numeru

Sami wśród obcych. Dramat uchodźców

MARCIN ŻYŁA: Kiedy w Polsce pojawili się pierwsi uchodźcy? 

JANINA OCHOJSKA-OKOŃSKA.: Uciekinierzy z innych krajów przyjeżdżali do nas jeszcze w czasach komunistycznych. Na przykład Koreańczycy, którym w czasie wojny 1950–1953 groziło niebezpieczeństwo ze strony Amerykanów – ale także Grecy i Wietnamczycy. Nie mówiło się jednak, że są to uchodźcy. W prawie nie istniała taka kategoria.

W 1992 roku, specjalnym pociągiem z Osijeku, przyjechała do Polski grupa kilkuset uchodźców z Bośni. Umieszczono ich głównie w ośrodkach wczasowych, które specjalnie do tego celu przystosowywano. Ich właściciele robili to przede wszystkim dla pieniędzy. Samo w sobie nie byłoby to jeszcze niczym złym – gorzej, że nie byli w ogóle przygotowani do przyjęcia uchodźców. Nie rozumieli ich problemów, nie znali języka ani zwyczajów, na przykład tego, że muzułmanie nie jedzą wieprzowiny.

MAŁGORZATA GEBERT.: W 1991 roku Polska przystąpiła do konwencji genewskiej, a w Warszawie rozpoczęło działalność Biuro Wysokiego Komisarza ONZ ds. Uchodźców (UNHCR). Był to moment, w którym uchodźctwo zaistniało „na serio”. Pierwsze dokumenty potwierdzające status uchodźcy wydawał UNHCR. Kiedy Polska sama rozpoczęła przyznawanie własnych dokumentów, niektórzy uchodźcy poczuli się dotknięci. Uznali, że „polski status” będzie gorszy od tego, który wcześniej mogli dostać od ONZ.

MICHAŁ BARDEL: Praktyka wyprzedziła legislację? 

M.G.: W kwestiach działań humanitarnych zawsze tak jest. Do 1998 roku, kiedy zaczęła obowiązywać ustawa o cudzoziemcach, uchodźcom udzielano pomocy w oparciu o przepisy z 1963 roku, które przewidywały głównie możliwość ubiegania się o azyl. Dziś formuła azylu jest w praktyce rzadko stosowana.

J.O.-O.: Bośniacy, o których mówimy, nie dostawali u nas statusu uchodźcy. Powinni byli otrzymać status uchodźcy wojennego, ale takiej możliwości nie przewidywało prawo. Nie bardzo wiedziano, co z nimi zrobić.

M.G.: Międzyrządowa umowa, na podstawie której Bośniacy przyjechali do nas, miała obowiązywać przez pół roku. Określała, że przez ten czas Polska pokrywa koszty ich pobytu. Uchodźcy z „pociągu przyjaźni” mieli zalegalizowany pobyt, lecz nie mogli pracować – stąd to „skoszarowanie” w ośrodkach wczasowych. Było wśród nich wielu dorosłych, choć w pociągu miały się znaleźć przede wszystkim dzieci i młodzież z opiekunami. Okazało się, że przyjechały całe rodziny. Nie da się jednak wyselekcjonować tylko dzieci, nie da się ich samych, bez rodziców, wywieźć z obszaru ogarniętego wojną.

M.Ż.: A jednak ucieczka z kraju ogarniętego wojną całych rodzin to chyba rzadkość?

J.O.-O.: Uchodźstwo – zwłaszcza to z powodu wojen i prześladowań – zawsze wiąże się z rozdzielaniem rodzin. Inaczej jest ze zorganizowanymi wyjazdami. Taki, w którym brałam udział razem z Francuzami z fundacji EquiLibre w 1992 roku, również wiązał się z rozdzieleniem rodzin.  Bośniaccy Serbowie nie zgadzali się na wyjazd mężczyzn. Natomiast była zasada, że wyjeżdżały dzieci wraz z opiekunkami – mogła to być matka, ciotka, ktoś z rodziny. Tamtą akcję pamiętam jako bardzo dobrze zorganizowaną. Wyjechali rzeczywiście ci, którzy musieli. My jednak byliśmy na miejscu, wszystko było przygotowywane kilka miesięcy wcześniej, na uchodźców czekały gotowe dokumenty.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się