fbpx
Michał Bardel grudzień 2008

Wyspa strachu

Spinalonga jest malutka. To właściwie wyspa-wzgórze. Na szczycie do dziś jeszcze podziwiać możemy potężne mury weneckiej fortecy. Między nimi a skalistym brzegiem wyspy, na tym w miarę płaskim pasie o szerokości kilkudziesięciu zaledwie metrów, trędowaci mieszkali, pracowali, uprawiali mikroskopijne ogródki warzywne, wypasali pojedyncze sztuki kóz i sadzili drzewka oliwne.

Artykuł z numeru

Prawa człowieka. Zawieszone do odwołania?

 Ktokolwiek tedy będzie splugawiony trądem,

a oddzielony został za rozporządzeniem kapłańskim,

będzie miał szaty rozprute, głowę odkrytą, usta szatą zakryte,

i będzie wołał, że jest splugawiony i nieczysty.

Przez wszystek czas, póki jest trędowaty i nieczysty,

sam będzie mieszkał za obozem.

(Kpł 13, 44-46)

Jeszcze kilkanaście lat temu, by tam dotrzeć, należało zapłacić odpowiednią kwotę rybakowi z Plaki. Okrążenie wyspy zajmuje niecałe pół godziny – rybak wypijał dwa piwa i drzemał w słońcu; raczej nie towarzyszył turyście w jego spacerze. Znał przyjemniejsze miejsca.

Dziś na Spinalongę w sezonie pływają łodzie pasażerskie nie tylko z Plaki. Także z Eloundy, nawet z Agios Nikolaios. Co kwadrans wysiada z nich kilkudziesięciu podróżnych zachwyconych urokliwą skalistą wysepką z pozostałościami weneckiego portu, ruinami weneckich domów i resztkami ścian, które kiedyś należały do mniejszych, skromniejszych zabudowań tureckich. Ze Spinalongi pięknie widać Kretę, a morze jest tu o wiele bardziej błękitne niż w kurortach na północnym zachodzie.

Uczestnicy zorganizowanych wycieczek zwykle doskonale wiedzą, do jakiego miejsca przybyli. O historii Spinalongi – tej rzymskiej, weneckiej, tureckiej i wreszcie tej budzącej dreszcz, dwudziestowiecznej – czytali w przewodnikach, słuchali podczas krótkiej podróży łodzią. Ci, co nie lubią zwiedzać w tłumie i samotnie spacerują wąskimi uliczkami wyspy, najbardziej ze wszystkich narażeni są na gwałtowną niespodziankę.

Główna ulica otoczona jest maleńkimi, potureckimi sklepikami o niezbyt skomplikowanej, wręcz nowoczesnej bryle. Odwiedzając jeden za drugim, zupełnie niespodziewanie trafiamy do miejscowego muzeum, a właściwie maleńkiej salki, w której witają nas stare gabloty, a w nich zardzewiałe strzykawki, pociemniałe słoje apteczne, niedomyte miednice i spękane baseny. Ta niecodzienna ekspozycja wybija rozleniwionych słońcem i morzem turystów z przyjemnego letargu, każe spojrzeć na niewielkie postery powieszone w kącie. Najpierw zobaczymy słabej jakości czarno-białe zdjęcia ludzi z twarzami poczerniałymi, pokrytymi naroślami wielkości orzecha, ludzi pozbawionych palców lub całych kończyn. Później rozpoznamy tło: tłum tajemniczych postaci zaludnia wenecką przystań, wypełnia tunel, którym dopiero co przecież przechodziliśmy, rozkoszując się przyjemnym chłodem. Powoli zaczynamy zdawać sobie sprawę, że poszukując wakacyjnych wrażeń zupełnie innej natury, znaleźliśmy się w miejscu, w którym jeszcze pięćdziesiąt lat temu funkcjonowała kolonia trędowatych. Bodaj przedostatnia w Europie[1].

Kilkunastoletnia Hiszpanka czyta w skupieniu podpisy pod zdjęciami postera. Powoli wyjmuje z uszu słuchawki IPoda, jej czarne oczy robią jeszcze większe i jeszcze śliczniejsze. Woła koleżanki opalające się przed budynkiem. Nie ma siły, nie podejdą do gabloty. Wciąż jeszcze, w dwudziestym pierwszym wieku, słowo „trąd” wywołuje strach. Większość zwiedzających reaguje jednak spokojniej. Wizyta w maleńkim muzeum zmienia nie do poznania. Rozbawione i głośne towarzystwo wyłaniające się z tunelu po przejściu przez pokój z gablotką zmienia się w zamyśloną, nieco zbitą z tropu kolumnę pielgrzymów, którzy niemal szeptem wymieniają teraz uwagi na temat dramatu, jaki miał miejsce na Spinalondze w pierwszej połowie ubiegłego wieku.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się