fbpx
Janusz Poniewierski październik 2011

Sekret Księdza Andrzeja

Ksiądz Andrzej Bardecki miał swoją tajemnicę. Darmo jednak szukać jej śladów w archiwach IPN, choć funkcjonariusze SB sporo się natrudzili, żeby Bardeckiego (a za jego pośrednictwem również i papieża Jana Pawła II, z którym się przyjaźnił) obrzucić błotem i skompromitować.

Artykuł z numeru

Piękni dwudziestoletni idą po władzę

Piękni dwudziestoletni idą po władzę

Przyznaję: ta esbecka prowokacja to w biografii Księdza Andrzeja wątek fascynujący i dosyć mroczny[1], niemniej prawdziwy sekret tego „wyprostowanego jak struna” księdza z „Tygodnika Powszechnego” polegał na czymś zupełnie innym. Najbliższy jego odsłonięcia był, w moim przekonaniu, Jerzy Pilch (notabene protestant), kiedy o swoim koledze redakcyjnym (w dodatku: rzymskokatolickim duchownym) napisał, że „gdyby przyszła zawierucha, apokalipsa, gdyby sprzysięgły się żywioły, wyprowadziłby nas na bezpieczne miejsce nie kto inny, a Andrzej Bardecki”. I dalej: „Może to bluźnierstwo, ale (…) odnoszę wrażenie, że jego nie tylko Pan Bóg lubi. Do niego musi mieć słabość całe niebiańskie podziemie, muszą go lubić jakieś dawno zdegradowane pogańskie bóstwa i dobre duszki. On musi mieć z tym światem rozległe, dobre i poufne kontakty, gdyby tak było trzeba, drapieżne zwierzęta do stóp by mu się łasiły”.

Po prostu: Gandalf. Tyle że w sutannie, i z tytułem kanonika, członka dostojnej kapituły wawelskiej.

Wśród wielu pasji ks. Bardeckiego szczególne miejsce zajmowało różdżkarstwo. Andrzej − inaczej niż wielu adeptów teologii, karmionych lękiem przed tym, co ma w ich oczach znamiona magii (na przykład przed homeopatią) − nie traktował radiestezji jako domeny diabła. Przeciwnie: widział w niej niezbadany jeszcze do końca dar Stwórcy.

Trzeba przyznać, że był pod tym względem hojnie obdarowany. Miał w sobie to „coś”, co niektórzy nazywają „szóstym zmysłem”. I choć te swoje zdolności odkrył stosunkowo późno – bo dopiero w wieku lat 45, to potem, właściwie już do końca życia, z różdżką się nie rozstawał.

Pamiętam, że nosił ją przy sobie nawet w Rzymie. I zawsze był przygotowany do udzielenia pomocy: do szukania żył wodnych, które (był co do tego święcie przekonany) wywołują bóle głowy i mogą być przyczyną chorób i złego samopoczucia. Ba, nie lękał się śmieszności, gdy – już na emeryturze – cały swój wolny czas poświęcał konstruowaniu tajemniczej machiny, mającej neutralizować szkodliwy wpływ radiacji wodnej w promieniu kilkudziesięciu albo nawet kilkuset metrów. To było dla niego bardzo ważne, być może dlatego, że mieszkał w bliskim sąsiedztwie szpitala onkologicznego.

Kiedyś znajomy lekarz zwierzył mu się ze swego podejrzenia, że łóżka na jego oddziale dzielą się na „dobre” i „złe” – takie, na których pacjenci szybko zdrowieją, i takie, na których zbyt często umierają. Ksiądz Andrzej poszedł do szpitala z różdżką. Opowiadał potem z przejęciem, że te „złe” łóżka stoją na ciekach wodnych. Że wystarczyłoby je tylko inaczej ustawić…

W tej sytuacji trudno się dziwić, iż budowę owej maszynerii traktował ze śmiertelną powagą. Jak misję. Niestety, nie zdążył jej wypełnić.

Zmarł 28 września 2001 roku. Jego śmierci, choćby ze względu na wiek – dźwigał już przecież dziewiąty krzyżyk – nie sposób zakwalifikować jako nagłej. Bezpośrednią jej przyczyną był wylew. Można chyba jednak – za ks. Adamem Bonieckim – napisać o tym zgonie inaczej. Słowami, które mogłyby znaleźć się w nekrologu radiestety: bioprądy, które przez tyle lat badał i neutralizował, „zatrzymały swój bieg”.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się