fbpx
Janusz Poniewierski grudzień 2011

Święty Jan Z.

Ksiądz Jan Zieja, sfotografowany w stanie wojennym − na pogrzebie ojca Jacka Kuronia – ma wygląd proroka: wysoki, chudy, z ascetyczną twarzą okoloną długą siwą brodą, rękę unosi do góry jakby w geście protestu przeciwko łamaniu praw boskich i ludzkich.

Artykuł z numeru

Homoseksualista idzie do nieba

Homoseksualista idzie do nieba

Autor tej fotografii – przypadkowo, jak mniemam – dokonał rzeczy godnej artysty: pokazał wewnętrzną prawdę osoby, którą sportretował. Bo ks. Zieja nie tylko wyglądał na proroka , ale nim rzeczywiście był . Gdyby Kościół katolicki zechciał kiedyś wszcząć jego proces beatyfikacyjny (o co w tym miejscu proszę), a potem doprowadzić go do końca, Ksiądz Jan mógłby zostać ogłoszony patronem nonkonformistów. Tych, którzy – w imię Ewangelii – przeciwstawiają się zastanej rzeczywistości.

Zieja żył Ewangelią, o czym informuje tytuł rozmowy – rzeki przeprowadzonej z nim przez Jacka Moskwę, kiedy ksiądz zbliżał się już do dziewięćdziesiątki. Ta książka świetnie pokazuje koszta, jakie gotów był płacić za wierność sumieniu. Na przykład jesienią roku 1920, gdy o mało co nie trafił pod sąd za „osłabianie” żołnierskiego ducha, a mówił wtedy, że żadnej wojny nie da się pogodzić z chrześcijaństwem. A także później, w dwudziestoleciu, kiedy odmawiał pobierania opłat za posługi religijne i wbrew zakazowi kurii wziął udział w pogrzebie samobójczyni, a donosy na niego trafiały aż do Rzymu. I w latach 50. XX w., gdy jako jedyny ksiądz w całej Warszawie wymieniał w kanonie mszalnym imię internowanego prymasa, aż wreszcie hierarchowie kościelni, naciskani przez komunistów, zesłali go hen, pod Zakopane (przed aresztowaniem obronił go wówczas sam Cyrankiewicz, który pamiętał Zieję jeszcze sprzed wojny). Czy też 20 lat później, kiedy przystąpił do Komitetu Obrony Robotników, zwalczanego przez SB, zaś przez niektórych ludzi Kościoła do dziś uważanego za organizację masońską.

Z formalnego punktu widzenia ks. Zieja nie należał do środowiska „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku”. Był jednak dla niego kimś więcej: duchowym ojcem. Wspominał kiedyś Jerzy Turowicz, jak to w latach 40. ubiegłego wieku – w czasie spotkania formacyjnego dla publicystów katolickich – miał możność wysłuchać jego konferencji: Zieja „mówił o miejscu człowieka w świecie i historii (…). Mówił jakby w natchnieniu, niemal w transie, rozwijał przed nami jakąś potężną, kosmiczną wizję. (…) Było w jego słowach coś tak przejmującego, że chyba żadne inne kazanie nie wywarło na mnie większego wrażenia”. Czytając tę relację, można mniemać, że tamte słowa Księdza Jana miały ogromny wpływ na Naczelnego „Tygodnika”, że umocniły go w realizacji jego życiowego powołania.

Takich świadectw jest więcej. Przedstawiają one ks. Zieję jako „widzącego”, który nie waha się głośno mówić o tym, co było mu dane zobaczyć. Po spotkaniach z nim – opowiada Adam Michnik – „miałem poczucie, że mogę stać się kimś lepszym (…). Pokazywał światło: [to,] w którą stronę zmierzasz”.

Lgnęli do niego rozmaici antyklerykałowie, mający problem z Panem Bogiem – czy raczej z Kościołem. Potem, gdy już znali Księdza Jana, nazywali go – tak jak Jacek Kuroń – „żywym dowodem na istnienie Boga”. A problem Kościoła? Niektórym trafiała do przekonania jego rada, żeby w cytacie z Mickiewicza: „Nasz naród jak lawa / Z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa, / Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi (…)”, zastąpić „naród” słowem „Kościół”. I pomagało.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się