fbpx
Janusz Poniewierski marzec 2016

Jagiełło, król gór

Mówił o sobie, że ma trzy ojczyzny: dom rodzinny, Tatry i polskie słowo. One go kształtowały, budowały od środka. Jego wrażliwość ujawniała się już w sposobie pisania o zagrodzie, w której się wychował. To słowo „zagroda” pisał zawsze wielką literą. „Jakże pisać inaczej? – pytał. – Przecież to dom, rodzice, dziadkowie”.

Artykuł z numeru

Dusza w lepszej formie

Dusza w lepszej formie

W dzisiejszej Polsce – w czasach wielkiego upolitycznienia urzędów państwowych – trudno wyobrazić sobie sytuację, w której jedna i ta sama osoba pełniłaby funkcję wiceministra w kilku kolejnych rządach. A przecież w latach 1989–1997, u zarania III RP (kiedy władzę sprawowało aż siedem gabinetów), stanowisko wiceministra kultury zajmował Michał Jagiełło. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że funkcję tę Jagiełło zawdzięczał swoim kompetencjom, pracy i zaufaniu, jakim obdarzali go kolejni szefowie, a nie przynależności do takiej czy innej partii politycznej.

Odpowiedzialności nauczyły go góry. Wspinał się po nich od dawna: zarówno wyczynowo, jak i dla ratowania życia innych. Szybko zrozumiał, że trudno pogodzić jedno z drugim. Bo „żeby zaistnieć w alpinizmie, musisz (…) zaryzykować. A jako ratownik musisz iść na 300% bezpieczeństwa − bo co po tobie na Świnicy, gdy dojdziesz na ostatnim oddechu i to ciebie będzie musiała znosić jakaś pani w szpilkach?”. Bał się, że wspinacz pokona w nim ratownika. W rozmowie z Jarosławem Mikołajewskim mówił: „Wchodzisz z partnerem i on nagle mówi, że dalej nie może. Że źle się czuje. W pierwszym odruchu chcesz z nim zostać. Ale on się upiera: »Idź, przecież nie jestem dzieckiem«”. Sam znalazł się kiedyś w takiej sytuacji: poszedł na szczyt, a potem przez trzy godziny szukał kolegi, który pozostał. Na szczęście nic złego się wówczas nie stało, on jednak już na zawsze zrozumiał, że „żaden szczyt nie jest wart tych trzech godzin, rozpaczy i wyrzutów, które by go potem zżarły do kości”.

Przez wiele lat pracował w górach jako ratownik (pełnił nawet funkcję naczelnika Grupy Tatrzańskiej GOPR-u), był znawcą Tatr, autorem wielu książek im poświęconych. Najważniejsza z nich to Wołanie w górach, opowieść o wypadkach i akcjach ratunkowych w polskich Tatrach. Mówił o sobie, że ma trzy ojczyzny: dom rodzinny w Janikowicach nieopodal Krakowa, Tatry i polskie słowo. One go kształtowały, budowały od środka. Jego wrażliwość ujawniała się już w sposobie pisania o wiejskiej zagrodzie, w której się wychował. To słowo „zagroda” pisał zawsze wielką literą. „Jakże pisać inaczej? – pytał. – Przecież to dom, rodzice, dziadkowie”. Wychowywali go ludzie mądrzy, rozumiejący, że człowiek powołany jest do wolności. Kiedy dorósł, powiedzieli mu: „Ciągnie cię do książek, to idź”. Po latach tak o tym opowiadał: „Wyszedłem z domu, koło lasu poszedłem w górę. Rzuciłem okiem na zatopioną w drzewach Zagrodę i zrobiłem dwa kroki przed siebie, aż dom zniknął za wzniesieniem. Potem 10 km pieszo do Słomnik, skąd można było autobusem albo pociągiem w świat. (…) Tak przekroczyłem życiową granicę, która przebiegała między dzieciństwem i dorastaniem a całym dorosłym życiem”.

Obok gór drugą jego miłością była literatura: pisał wiersze, opowiadania, monografie naukowe, redagował antologie. Często łączył ze sobą obie te pasje, tak jak wtedy gdy pisał pracę magisterską o XIX-wiecznej tatrzańskiej literaturze turystycznej. Pracował nad nią w Muzeum Tatrzańskim w Zakopanem, a koledzy ratownicy wiedzieli, że gdy w razie potrzeby rzucą gałązką w okno biblioteki, zaraz będzie gotowy do akcji.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się