fbpx
Janusz Poniewierski lipiec-sierpień 2018

Mały Brat

Sam siebie nazywał bratem. I był nim zarówno dla „wielkich” tego świata, jak i dla ludzi prostych: biednych i często cierpiących na chorobę alkoholową sąsiadów z warszawskiej Pragi. I choć nie pracował z nimi jako ich duszpasterz, wiedzieli, że zawsze mogą na niego liczyć.

Artykuł z numeru

Mapy objaśniają mi świat

Mapy objaśniają mi świat

Kiedy w 2012 r. planowano pierwszy ogólnopolski zjazd Klubów „Tygodnika Powszechnego” w krakowskich Łagiewnikach, jego organizatorzy nie mieli wątpliwości, że gościem honorowym,  głównym celebransem mszy św. i kaznodzieją powinien być brat Moris: ksiądz powszechnie kojarzony z Jezusem i Jego Ewangelią, a nie z którąś z opcji politycznych czy ideowych. Owszem, był uważany za „ikonę” Kościoła otwartego, ale przecież szacunkiem darzyły go również środowiska krytyczne wobec formacji reprezentowanej przez „Tygodnik”. I trudno się temu dziwić, no bo czy ktokolwiek w Kościele w Polsce mógłby kontestować człowieka, który do wszystkiego przykładał miarę Ewangelii?

O swojej długiej (1928–2018) i niezwykłej biografii Moris Maurin opowiedział w książce, której tytuł: Z powodu Jezusa i Ewangelii, przywoływał formułę złożonych przezeń ślubów zakonnych i stanowił jego dewizę życiową. Był z pochodzenia Francuzem, należał do Małych Braci Jezusa, był uczniem i przyjacielem filozofa Jacques’a Maritaina, malarzem ikon… Zanim na stałe zamieszkał w Polsce i przyjął polskie obywatelstwo, przebywał m.in. w Maroku i Algierii (na Saharze), gdzie – podobnie jak jego duchowy mistrz bł. Karol de Foucauld – żył wśród muzułmanów. Pod koniec życia napisał kilka ważnych książek (za jedną z nich, Wierzę w Kościół, otrzymał Nagrodę im. ks. Tischnera). Stał się wtedy także znanym rekolekcjonistą, cenionym przez wielu biskupów, przełożonych zakonnych i rektorów seminariów duchownych. Jeździł zatem po Polsce i opowiadał o Kościele, jakiego pragnie Chrystus. Mówił o potrzebie oczyszczenia, o naszym pogubieniu się i konieczności odnalezienia prostoty wiary.

Zdumiewały go i gorszyły feudalne niemal stosunki panujące w polskim Kościele. „Po co nam te tytuły przed nazwiskiem? – pytał. – Prałat, profesor, doktor… Żeby pokazać innym, że jesteśmy kilka poziomów wyżej? Kobieta, która sprząta Dworzec Centralny, ma taką samą godność jak profesor uniwersytetu. To moja siostra”.

Ci, którzy mieli szczęście znać go osobiście, opowiadają o jego umiejętności nawiązywania głębokich i wiernych relacji. Moris „patrzył na ludzi z miłością – wspomina jego przyjaciel Michał Płoski. – Był autentycznie przeświadczony, że w sercu każdego człowieka mieszka Pan Jezus”. I tak właśnie, w duchu przypowieści o sądzie ostatecznym (por. Mt 25, 34–40), czuliśmy się wszyscy przezeń traktowani.

Mimo święceń kapłańskich domagał się, żeby nie nazywać go ojcem, ale bratem. I był nim zarówno dla „wielkich” tego świata, jak i dla ludzi prostych: biednych i często cierpiących na chorobę alkoholową sąsiadów z warszawskiej Pragi. I choć nie pracował z nimi jako duszpasterz, wiedzieli, że mogą na niego – żyjącego pośród nich w tej samej (albo innej, ale tak samo zrujnowanej) kamienicy – zawsze liczyć. Kiedyś poszedł na pogrzeb jednego z nich. Gdy okazało się, że na cmentarzu zabrakło księdza („Nie ma pieniędzy. Wszystko kosztuje” – tłumaczyła zebranym rodzina), wyciągnął z plecaka habit i stułę i zaproponował: „Nie umiem odprawiać pogrzebu, pomódlmy się więc, tak jak potrafimy”. I stało się wówczas coś niezwykłego: ludziom rozwiązały się języki, zaczęli zmarłego wspominać, dziękować mu i prosić Boga o opiekę nad nim.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się