Doceniany przez czytelników oraz wyróżniany przez krytyków pisarz postanowił zostać kimś więcej: dostrzegł w sobie reformatora religijnego.
Można odnieść wrażenie, że autor uważa się za naśladowcę oraz kontynuatora Lutra i Kalwina, a także Johanna von Döllingera, katolickiego teologa, który w drugiej połowie XIX wieku sprzeciwiał się dogmatowi o papieskiej nieomylności, oraz – choć brzmi to dość absurdalnie – arcybiskupa Lefebvre’a i Hansa Künga razem wziętych. Piszę o absurdzie, bo przecież Küng atakował Papieża za rozmijanie się z tak zwanym duchem Soboru Watykańskiego II, Lefebvre zaś przeciwnie – za soborowość i otwartość, w których widział herezję. Taka właśnie jest idea tej książeczki: każdy argument jest dobry, byleby uderzał w Wojtyłę.
Chciałbym wierzyć, że Antypapież powstał w dobrej wierze, aby udostępnić Polakom skarby tradycji protestanckiej i przekonać, jak bardzo błądzili, pozostając w „niewoli Rzymu”. A jednak trudno mi odnosić się do Piątkowych przemyśleń z szacunkiem należnym uczciwemu szukaniu prawdy o Kościele.
Przeszkadza mi fałszywy ton – za dużo w nim bufonady, przekonania, że autor to odkrywca na miarę Kopernika, w związku z czym jego dzieło „powinien przeczytać każdy polski inteligent”. Po lekturze mam ochotę sfomułować tezę inną: wiele argumentów przytoczonych w Antypapieżu obraża moją inteligencję. Nie mogę tego pamfletu traktować nazbyt poważnie. No bo czyż można na serio, bez uśmiechu, czytać takie oto frazy: „Kiedy ktoś mówi mi: »Marek Jurek«, pytam: »To w końcu Marek czy Jurek?«. Kiedy ktoś mi mówi: »Jan Paweł Drugi«, odpowiadam: »Chyba Jan pierwszy, a Paweł drugi, skoro było ich dwóch«”? I dalej: „Jeśli chcesz walczyć z bałwochwalczym kultem Wojtyły, znajdziesz tutaj argumenty może niemal tak skuteczne, jak: »to w końcu Marek czy Jurek?«”. To ostatnie zdanie – pokazujące „skuteczność” i poziom wyrafinowania retoryki Piątka – pozostawiam bez komentarza.
Antypapież daje dużo mniej, niż zapowiada. Na pierwszy rzut oka jego problematyka może wydawać się obiecująca: jako potrzebna przecież refleksja nad przesadnym kultem Jana Pawła II i przypomnienie najważniejszych argumentów, jakie przeciwko papiestwu wytaczają chrześcijanie Wschodu i Zachodu oraz (zwłaszcza w odniesieniu do osoby Wojtyły) kontestatorzy w łonie Kościoła rzymskokatolickiego. Taka intelektualna i duchowa konfrontacja mogłaby być rzeczywiście interesująca. Niestety, zamiast niej otrzymujemy emocjonalną opowieść o „bałwochwalcy”, który promował nade wszystko nie Jezusa Chrystusa, ale samego siebie. A nawet o człowieku złym i obłudnym. Jeden z rozdziałów zamyka pytanie: „Czy możemy być dumni z kogoś, kto uczynił tyle zła?”.
Wyraźnie zadziałał tu „efekt wahadła”: Piątkową odpowiedzią na papolatrię stała się dekonstrukcja papieskiego autorytetu, niecofająca się przed uproszczeniem i manipulacją, półprawdą i przemilczeniem. Każda niemal strona domaga się przypisu, sprostowania, uzupełnienia.
Weźmy dla przykładu fragment mówiący o tym, że Papież po roku 1989 wsparł proces „likwidacji Polski socjalnej” i przyłączył się do rzucenia rodaków na pastwę wolnego rynku. A przecież – powiada Piątek – „wystarczyłoby jedno słowo, jedno ostre kazanie, jedno papieskie warknięcie (…)”. Przecieram oczy ze zdumienia, bo autor – jak się wydaje – nie słyszał nigdy o wizycie Jana Pawła II w wolnej Polsce w roku 1991. Biskup Rzymu mówił wówczas Polakom: „Reformie gospodarczej (…) powinien towarzyszyć wzrost zmysłu społecznego, coraz bardziej powszechna troska o dobro wspólne, zauważanie najbiedniejszych i najbardziej potrzebujących” (Lubaczów, 3 czerwca); „Łaknienie i pragnienie sprawiedliwości z pewnością oznacza dążenie do przezwyciężenia wszystkiego, co jest niesprawiedliwością i krzywdą” (Radom, 4 czerwca); „Obyśmy w swoich dążeniach do ukształtowania nowej gospodarki, nowych układów ekonomicznych, nie próbowali iść drogami na skróty, z pominięciem drogowskazów moralnych” (Białystok, 5 czerwca). I tak dalej – aż do wstrząsającej homilii wygłoszonej ostatniego dnia pielgrzymki, w trakcie beatyfikacji ojca Rafała Chylińskiego, opiekuna ubogich.
A oto inny fragment Antypapieża, poświęcony nabożeństwu do Matki Bożej. Autor nawet nie stara się zrozumieć katolickiej (i prawosławnej) pobożności maryjnej, zamiast tego wypisuje „fascynujące”, według niego, rewelacje o Maryi jako symbolu „Szechiny, Ruah − Bożej Obecności, wręcz Ducha Świętego, który być może w jakiś sposób jest żeński”. W tym rozdziale Piątek nie tylko daje przykład rażącej niekompetencji, ale też świadomie sięga po manipulację: cytuje mianowicie Jeremiasza potępiającego kult „królowej nieba” (to znaczy: pogańskiej bogini Asztarte), by następnie niezwykle konsekwentnie tym właśnie tytułem („Królowa Niebios”) obdarzać Matkę Jezusa. Niby wszystko jest w porządku, ale wniosek nasuwa się sam: Jeremiasz, gdyby żył dzisiaj, występowałby przeciwko czci oddawanej Maryi przez katolików.
Objętość recenzji nie pozwala mi na omówienie wszystkich miejsc, w których rozumowanie Piątka dalekie jest od rzetelności, a znalazłem ich niemało. To najważniejszy powód rozczarowania jego dziełkiem.
Tak naprawdę podoba mi się w nim jedno zdanie, w którym autor zwierza się, że o wiele chętniej niż o Papieżu pisałby o swoich kotach, „Ciri i Jaskrze, z których jeden jest biały, a drugi szary, jeden jest kotką, a drugi kocurem, jeden próbuje naśladować ludzką mowę, co daje efekty podobne do skrzypienia zardzewiałej huśtawki, a drugi sika nam czasem na łóżko”.
To mogłaby być całkiem dobra książka. Szkoda, że Piątek nie napisał jej zamiast Antypapieża.
–
Tomasz Piątek
Antypapież
Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2011, s. 104