fbpx
Janusz Poniewierski listopad 2015

Wypominki A.D. 2015

Środowisko Znak przez lata tworzyli ludzie łączący w sobie profesjonalizm z ideowością. Pragnę ogarnąć dziś ich wszystkich wdzięczną pamięcią i modlitwą.

Artykuł z numeru

Białoruś. Pobyt tymczasowy

Białoruś. Pobyt tymczasowy

Kiedy 30 lat temu podejmowałem pracę w Znaku, nie do końca zdawałem sobie sprawę, że wstępuję do szkoły mistrzów. To nie jest tani chwyt reklamowy, nie mam bowiem na myśli ani obecnej redakcji miesięcznika, ani też noszącej wciąż tę nazwę oficyny wydawniczej. Ówczesny Znak był środowiskiem, które – oprócz miesięcznika i dobrych książek − wydawało również „Tygodnik Powszechny”, formowało (m.in. poprzez wykłady w parafiach i duszpasterstwach akademickich) inteligencję katolicką oraz – dzięki ogromnemu społecznemu autorytetowi – miało realny wpływ na rzeczywistość. Tworzyli je ludzie łączący w sobie profesjonalizm z ideowością. Były wśród nich osoby wykształcone jeszcze przed wojną, byli uczestnicy wojennej konspiracji, żołnierze wyklęci…

Wielu z tych, których przyjmowano do pracy w latach 80. ubiegłego stulecia, zaczynało od samego początku: pełnili funkcje gońców, magazynierów, korektorów, asystowali przy druku… Zdobywali dzięki temu wiele umiejętności, ale też uczyli się szacunku dla tych, którzy stoją w hierarchii społecznej niżej niż redaktorzy.

Ja trafiłem do korekty. Czytałem szpalty „Tygodnika Powszechnego” przed drukiem, szukając literówek i innych błędów. Moim nauczycielem (mistrzem) stał się wtedy Jerzy Koenig – człowiek ogromnej kultury i miłośnik piękna, alergicznie uczulony na wszelkie formy narodowej i religijnej tromtadracji. Z wdzięcznością wracam dziś do naszych ideowych sporów, podczas których Jerzy z błyskiem ironii w oku budził mnie z religijnej i patriotycznej drzemki. Dzięki owym dyskusjom mogłem różne rzeczy zweryfikować, raz jeszcze przemyśleć, lepiej uzasadnić. Po prostu: zmądrzeć.

Korektorzy pracowali wówczas nie w samej redakcji, lecz w drukarni. Często gościliśmy tam Jerzego Kołątaja. To człowiek, który wiele dla „Tygodnika” poświęcił, przede wszystkim swój talent. Dobrze pisał, nie mógł jednak rozwinąć się jako publicysta, bo obarczono go obowiązkami związanymi z planowaniem numerów, skracaniem tekstów, przygotowaniem kolumn do druku. I on – mimo choroby oczu – przez ćwierć wieku tym właśnie się zajmował. Aż do dnia kiedy złożył „Tygodnikowi” najwyższą ofiarę: podczas planowania kolejnego numeru stracił przy redakcyjnej tablicy przytomność – pękł mu tętniak aorty.

Do drukarni wpadał też co tydzień Krzysztof Kozłowski. W najśmielszych nawet marzeniach nie mógł wtedy przeczuwać, że już niedługo zostanie ministrem. Na razie był „tylko” naszym przełożonym i starszym kolegą, który dawał się wyciągać na wspominki i rozmowy o sytuacji w Polsce: pykał więc fajkę i opowiadał. Podziwiałem go za sposób, w jaki prowadził negocjacje z cenzorem, i za umiejętność szybkiego podejmowania decyzji. My, młodzi, byliśmy wtedy (w połowie lat 80.) gotowi skoczyć za nim w ogień.

Po kilku latach pracy w korekcie zająłem się adiustacją przyjętych do druku tekstów. Uczyła mnie tego Sabina Kaczmarska. Kiedy dziś wpisuję jej nazwisko do wyszukiwarki internetowej, wyskakują jedynie informacje dotyczące jej uwikłania we współpracę z SB. Rzecz jest niekwestionowana, próbuję zatem zrozumieć, co spowodowało, że pani Sabina, której osobiście tak wiele zawdzięczam, zaczęła donosić na redakcję. Trzeba będzie kiedyś o tym napisać, jednak teraz − gdy mowa o zmarłych mistrzach – chcę ją wspominać jako osobę dobrą i życzliwą.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się