fbpx
Fot. Grażyna Makara/Tygodnik Powszechny
z Władysławem Stróżewskim rozmawia Michał Jędrzejek grudzień 2020

Światłocień

W rozpatrywaniu samego siebie trzeba zachować ostrożność, aby uniknąć tak megalomanii, jak i nadmiernego autokrytycyzmu. Zawsze jest jakiś światłocień.

Artykuł z numeru

Szczęście – to skomplikowane

Czytaj także

z Januszem Czapińskim rozmawia Elżbieta Kot

Kołowrotek szczęścia

Czy jak Pan patrzy na swoje życie, to myśli sobie: miałem życie szczęśliwe?

Gdy zapowiedział Pan, że chce porozmawiać o szczęściu, to pomyślałem, że takie pytanie może paść. Zastanawiałem się nad odpowiedzią. Ona nie jest całkiem jasna. Pod wieloma względami mogę powiedzieć: tak, miałem życie szczęśliwe. Ale są też takie jego elementy, których za szczęśliwą okoliczność uznać nie mogę. Choćby fakt, że w tej chwili nie chodzę, lecz jeżdżę na wózku. Powiem szczerze, że wolałbym uchylić się od odpowiedzi na to pytanie. W moim wieku, a mam 87 lat, trzeba być ostrożnym.

Nie chce Pan kusić losu, mówiąc ze zbytnią pewnością o swoim szczęściu?

W pewnej mierze tak. Można to tak interpretować.

Władysław Tatarkiewicz w swojej znanej książce O szczęściu pisze, że szczęście to „trwałe, pełne i uzasadnione zadowolenie z życia”.

Definicja jest dobra, ale niełatwo ją odnieść do samego siebie. Człowiek robi rzeczy, z których jest zadowolony, i takie, których żałuje. Przydarzają mu się dobre i złe rzeczy. Trudno dokonać bilansu i stwierdzić, czy jego zadowolenie z życia jest „trwałe, pełne i uzasadnione”. Do tego potrzebny byłby chyba jakiś poważny rachunek sumienia. Mówić o całości swojego życia jest naprawdę bardzo trudno. Nawet gdy to życie w dużym, a nawet największym stopniu ma się za sobą. Ciągle jeszcze za mało – to jest paradoks – o tym życiu wiem.

Łatwiej jest o szczęściu teoretyzować, niż mierzyć poziom szczęścia w swoim życiu?

Tak sądzę. Zasugerowałbym, że oprócz tego Tatarkiewiczowskiego rozumienia szczęścia jako pewnego bilansu życiowego istnieje też podstawowe i oczywiste rozróżnienie między zdarzeniem szczęśliwym („miałem szczęście”) a pewnym stanem czy sposobem bycia („jestem szczęśliwy”), który trwa przez dłuższy czas, choć niekoniecznie przez całe życie. Jest taki piękny wiersz Goethego, cudownie przetłumaczony przez Mickiewicza: „Tam był mi raj, / Pókiś Ty ze mną była!”. Szczęście może być więc kojarzone też z pewnym konkretnym okresem życia.

Te zdarzenia szczęśliwe myślę zaś, że można by podzielić na negatywne i pozytywne. Negatywne w tym znaczeniu, że brak bądź uniknięcie czegoś można uznać za szczęście – „miałem szczęście, że zdążyłem do schroniska przed załamaniem pogody”. Pozytywne natomiast to takie, kiedy od razu chcemy zaakcentować, że zdarzyło się coś dobrego – „miałem szczęście, bo wygrałem na loterii”. Być może jest taka subtelna różnica między tym „szczęściem, że” a „szczęściem, bo”. Ale głowy nie daję, bo w języku potocznym traktuje się je wymiennie.

Niektórzy twierdzą, że szczęście to rzadki stan. Kołakowski mówił, że „być dzieckiem poniżej lat pięciu w rodzinie, w której to dziecko jest kochane i nic złego się nie dzieje, to jedyny sposób na szczęście, jaki ludzkość wymyśliła”.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się