Dlaczego Jezus wraz z rozpoczęciem publicznej działalności wybrał życie wędrowca, nigdy nie założył domu, ale mieszkał kątem u przyjaciela i ucznia?
Jezus wszedł w kondycję ludzką, jaką Bóg przewidział dla człowieka: stał się wędrowcem. Jeśli Bóg daje człowiekowi miejsce do życia, to z nadzieją, że człowiek się na tym miejscu nie zasiedzi. Najlepiej widać to na przykładzie Abrahama, który otrzymał od Boga obietnicę ziemi, a kiedy do niej dotarł, nadal żył jak nomada. Nie wybudował domu, a kawałek ziemi kupił dopiero wtedy, gdy zmarła jego żona. Nie przeznaczył jej na mieszkanie, tylko na grób dla Sary. Abraham postępował tak nie dlatego, że wierzył, iż nie doszedł jeszcze do właściwej ojczyzny. Św. Jan w Prologu do Ewangelii poddaje to głębszej refleksji. Zdanie: „Słowo stało się ciałem” (J 1, 14) w dosłownym tłumaczeniu brzmi: „Słowo rozbiło namiot”. Jan wyjaśnia więc, dlaczego Chrystus również żyje jak wędrowiec. Z kolei w Drugim Liście św. Piotra czytamy, że także i my mamy na ziemi rozbity namiot i czekamy, aż nadejdzie pora, aby go zwinąć i przeprowadzić się na inne miejsce (2 P 2, 13–14). Człowiek żyje w namiocie, nawet jeśli jest to wygodne M-5.
Po co nam to doświadczenie, skoro ostatecznie punktem dojścia jest zadomowienie?
Zadomowienie tak, ale nie tu. W Liście do Diogneta z II w. n.e. odnajdujemy piękny fragment o tym, że chrześcijanin wszędzie jest u siebie i równocześnie żadna ziemia nie jest mu ojczyzną. Niezależnie od tego, czy ktoś gorszy się tymi słowami czy nie, to zostały one wpisane w chrześcijaństwo. I nic się z tym nie zrobi. Czasem zarzucano chrześcijaństwu, że odrywa człowieka od tego, co jest tu i teraz, że łudzi go, jak mówił Lenin, „duchową gorzałką”, którą jest obietnica nieba. W istocie dzieje się dokładnie odwrotnie: skoro chrześcijanin wszędzie ma się czuć jak u siebie, to znaczy, że nie może czuć się wyalienowany ani zwolniony z odpowiedzialności za tę ziemię. Przetwarzając ją, pracując nad nią, przygotowuje także nowe niebo.
Jezus chciał przyjąć ludzką postać.Czy oznacza to, że pragnął także doznać uczucia odtrącenia, zranienia, może nawet rozgoryczenia ludzką niegościnnością, jak podczas narodzin w Betlejem?
W czasie rozesłania uczniów Jezus mówi: „Jeśli w jakim miejscu was nie przyjmą i nie będą słuchać, wychodząc stamtąd, strząśnijcie proch z nóg waszych na świadectwo dla nich!” (Mk 6, 11). Strząśnięcie prochu z nóg nie jest aktem zemsty i odpowiedzią: „Nie chcemy mieć z wami nic do czynienia”. Tu chodzi o inny przekaz: „Przyszliśmy bezinteresownie i niczego od was nie chcieliśmy brać. Niczego się nie spodziewaliśmy, więc nawet proch z butów wam zostawiamy”. W ostatniej drodze do Jerozolimy Jezus wraz z uczniami przechodzili przez samarytańską wioskę. Kiedy odmówiono im gościny, Jan i Jakub zareagowali nerwowo. Mówili w Eliaszowy sposób: „Panie, czy chcesz, a powiemy, żeby ogień spadł z nieba i zniszczył ich?” (Łk 9, 54). On jednak, odwróciwszy się, zabronił im tego. Nie ma aktu zemsty ani zgorzknienia, lecz szacunek dla decyzji Samarytan. I ta scena z Ewangelii najbardziej przybliża nas do odpowiedzi na Wasze pytanie.
Frapuje również szereg ewangelicznych scen, kiedy Jezus przychodzi do kogoś w gości i jest tam przyjmowany. Często okazuje się bardzo trudnym gościem. Niejednokrotnie Jego wizyta kończy się skandalem, zamiast uszanować reguły domu, przeprowadza bardzo ostrą krytykę postawy gospodarza. W Ewangelii św. Łukasza czytamy nawet, że jeden z uczonych w piśmie mówi: „Nauczycielu, tymi słowami nam ubliżasz” (Łk 11, 45).
To prawda, że Jezus kochał chodzić do domów innych ludzi. Najdobitniej pokazuje to właśnie Ewangelia św. Łukasza. Widziałbym to jednak trochę inaczej. Jezus chce kogoś odwiedzić nawet wtedy, gdy to gospodarz jest bardzo trudny.
Popatrzmy na to tak: Jezus na co dzień mieszkał nie w Nazarecie, gdzie się wychował, ale w Kafarnaum, kątem u Piotra. Być może dla Piotra Jezus był problematycznym gościem, ale nie ze względu na swój charakter, tylko misję.
Kiedy Piotr wpuścił Jezusa do domu, skończyło się dla niego życie prywatne. Jego dom stał się miejscem publicznym. Ale to zupełnie inna trudność niż ta, której dotyczy pytanie. Jezus kochał chodzić do domu Łazarza, Marii i Marty i oni nie mieli z nim żadnego problemu, choć np. Marta, o czym pisze Łukasz w 10. rozdziale Ewangelii, usłyszała od Jezusa mocne słowa. Po tym jednak, czytamy z kolei w 11. rozdziale Ewangelii św. Jana, opisującym wskrzeszenie Łazarza, Marta się zmieniła. Owszem, pozostała osobą aktywną, liderką domu, ale jednocześnie nabrała umiejętności modlitwy. Ta Marta potrafi wypowiedzieć najgłębsze wyznanie wiary. Gdy Jezus przyjmował zaproszenia od faryzeuszy, zdawał sobie sprawę z dwuznaczności sytuacji. Zaproszenie nieraz wynikało z chęci sprawdzenia Go. Mówiąc żartem, odbywało się to na zasadzie „i chciałabym, i się boję”. U Łukasza pojawia się fragment, gdy faryzeusz zaprasza Jezusa do siebie, ale od razu na progu daje Mu odczuć chłód, nie okazując gestów życzliwości, które przystoją gospodarzowi. Nie podaje wody do nóg. Nie wita pocałunkiem. Niby Go zaprosił, ale od razu chce pokazać, żeby nie traktował tego gestu poważnie. To nie jest tak naprawdę otwarcie na jakąś głębszą relację czy spotkanie. A jednak Jezus przyjmuje te zaproszenia, nawet jeśli czasami okazuje się, że łatwiej jest Mu się dogadać z kobietą oskarżaną o wszelkie możliwe grzechy niż z szanowanym, zdawałoby się, gospodarzem. Jezus idzie do ludzi, którzy są dla Niego trudnymi gospodarzami, i myślę, że ma to najlepsze przedłużenie w komunii św.
Wyszliśmy od gościnności, ale dzieciństwo Jezusa naznaczone jest także doświadczeniem uchodźstwa – ucieczki do Egiptu.
Trzeba tu oczywiście podkreślić, że wygnanie jest zawsze nieszczęściem, ale św. Mateusz objaśnia to wydarzenie przede wszystkim w świetle starotestamentalnej Księgi Ozeasza: „z Egiptu wezwałem syna mojego” (Oz 11, 1). Jezus powiela doświadczenia narodu wybranego: wszak również Izrael był na wygnaniu w Egipcie i z Egiptu został wezwany z powrotem do domu – Ziemi Obiecanej. Tę samą drogę przechodzi Jezus.
Dla Izraelitów Egipt był ziemią dwuznaczną: ziemią, która ich uratowała, a następnie stała się miejscem niewoli. I ta dwuznaczność wciąż powraca w Starym Testamencie, bo mimo że kraj ten wiąże się z trudnymi wspomnieniami, za każdym razem gdy Żydzi są w stanie wojny, zagrożenia politycznego albo egzystencjalnego, ich pierwszą reakcją jest myśl o ucieczce do Egiptu. Egipt jest symbolem świata, w którym żyjemy, i znakiem, że nawet w doświadczeniu wygnania można spotkać Boga.
Skoro jesteśmy na ziemi gośćmi, jaka powinna być nasza postawa? W Nowym Testamencie odnajdujemy sporo wątków: musimy być czujni, mieć czyste serce, czego znakami są m.in. przygotowana oliwa do lampy, szata godowa.
Przede wszystkim jest to postawa nadziei. Bardzo mądrze to ujęto na II Soborze Watykańskim: przyszłość należy do tych, którzy „potrafią podać następnym pokoleniom motywy życia i nadziei” (Gaudium et spes, 31). Nadzieja chrześcijańska nie jest spodziewaniem się byle czego. My chcemy wszystko! A „wszystko” jest w Bogu. Kłopot polega na tym, że choć teoretycznie wiemy, że cel znajduje się poza tym, co tu i teraz, ta teoretyczna wiedza nie ma przełożenia na życie. Ucieczka z Egiptu nie przyszła Izraelitom z łatwością. Chociaż wzywał ich do tego Mojżesz i sam Bóg – zsyłając kolejne plagi. Można powiedzieć, że Bóg wyrwał Izraelitów z niewoli egipskiej mimo ich nieprzygotowania. Ufajmy, że tak będzie z nami.
Horyzont nadziei to ciągłe wychylenie ku przyszłości. Żadnej z rzeczy, które w życiu osiągnąłem, nie traktuję jako pełni, bo wiem, że to tylko pewien etap. I tak jest w życiu ze wszystkim: z poznaniem prawdy, z poznaniem Boga, z miłością do ludzi. Zygmunt Stary postanowił, że w kaplicy Zygmuntowskiej każdego dnia w roku śpiewana będzie msza roratnia. Z perspektywy liturgicznej – rzecz trudna do pojęcia, ale od strony duchowej była to genialna intuicja.
Mówił Ksiądz Biskup o postawie roratniej: postawie oczekiwania, wychylenia w przyszłość. W Nowym Testamencie Jezus daje uczniom misję. Jest ona oparta na żydowskiej tradycji szaliach. Jezus wysyła apostołów, aby ci sprawdzali, czy w danym miejscu będą przyjęci i czy w ten sam sposób zostanie przyjęty także sam Nauczyciel. Na tej zasadzie funkcjonuje pierwotny Kościół. Jak rozumieć ten model współcześnie?
On nie jest zarezerwowany jedynie dla czasów apostolskich. Na szczęście zostało to wyryte w świadomości Kościoła. Ale musimy też pamiętać, że apostolstwo jest modelem, a zatem czymś, do czego należy się odnosić i stale wracać. Duchowość mnichów irlandzkich, którzy po epoce wędrówki ludów na nowo stworzyli Kościół, była oparta na tym właśnie apostolstwie – peregrinari pro Christo („wędrować dla Chrystusa”). Wędrówka ta była przerywana tylko na czas modlitwy pozwalającej na zebranie sił duchowych. Podobny model odżywa w Kościele na przełomie wieków XI i XII. Na progu XIII w. ubóstwo i apostolstwo praktykują św. Franciszek i św. Dominik. Trzeba w tym miejscu wypowiedzieć słowo, które mocno podkreśla papież Franciszek: „ubóstwo”. Ubóstwo i apostolstwo zawsze idą w parze. Nawet jeśli my, ludzie Kościoła, jesteśmy dziś zasiedzeni, nawet jeśli nieraz grzeszymy przeciwko tym cnotom, na szczęście nikt nie kwestionuje ich fundamentalnego znaczenia.
Dlaczego, mimo tak dobrych i skutecznych wzorców, Kościół jest tak silnie zadomowiony i przywiązany zarówno do miejsca, jak i zajmowanej pozycji?
Przede wszystkim to wynik napięcia pomiędzy tym, co skuteczne po myśli Bożej, a tym, co skuteczne według nas. Bardzo dobrze pokazuje to reforma gregoriańska. Zaczęła się od haseł ubóstwa i apostolstwa, a skończyła – wezwaniem do budowania niezależności Kościoła opartej na stabilizacji finansowej. Przywódcy duchowi uważali, że w Europie feudalnej Kościół bez ziemi i majątku nie będzie miał autorytetu. Być może obawiali się, że jeśli Kościół będzie radykalnie inni niż współczesna kultura, nie zostanie przez ludzi przyjęty.