fbpx
(fot. Anthony Cantin / Unsplash)
Rafał Zawisza grudzień 2015

Prawda i pozór polityki gościnności

Migranci bezwiednie przyczyniają się do odsłonięcia najdotkliwszych niesprawiedliwości świata, w którym żyjemy. Jako że zaczynamy je dostrzegać wraz z ich przybyciem, pojawia się diabelska pokusa, aby to właśnie migrantów uznać za powód naszych problemów. Ale to nie myślenie – to odruch.

Artykuł z numeru

Potrzeba gościnności

Potrzeba gościnności

Gościnność wobec przybyszów jest jedną z najstarszych instytucji, jakie ludzkość wytworzyła, by radzić sobie z sytuacją zetknięcia się z obcymi. W starożytnych przekazach, czy będą to źródła hinduskie, starogreckie, żydowskie czy jeszcze inne, przybiera ona postać prawa gościnności, którego niedopełnienie wywołuje gniew, a nawet boską zemstę. W Germanii Tacyta czytamy, że odmowa udzielenia schronienia wędrowcom uważana była za niegodziwość (nefas). Historia Sodomy i Gomory, jak utrzymują niektórzy badacze, to opowieść o karze za niegościnność. Od podobnych napomnień, obarczonych najwyższą religijną sankcją, roi się w tekstach kultury, jakie dotarły do naszych czasów.

Prawo gościnności chroniło w przeszłości wędrowców, kupców, pielgrzymów czy banitów, wszystkich, którzy przekraczali granice znanego im świata. Bez niego podróż byłaby nie do pomyślenia. Trzeba mieć na uwadze, że mówimy przecież przeważnie o terenach dużo słabiej zasiedlonych niż obecnie, o czasach, które nie znały autostrad ani nawigacji satelitarnej. Odmowa gościny groziła śmiercią. Wędrowiec, kimkolwiek by był i w jakimkolwiek celu by się przemieszczał, zależał wówczas całkowicie od ludzi, których spotkał po drodze, od owego prawa zobowiązującego do ugoszczenia nieznajomego. Co ważne, było to prawo czy też uważany za odwieczny obyczaj nakazujący w ludzki sposób potraktować obcego.

Gościnność nie była więc kwestią wyboru w naszym rozumieniu tego słowa, nie zależała całkowicie od nastrojów społecznych ani od osobistego kaprysu. Co to oznacza? Jaka możliwa nauka płynie z tego w obecnej sytuacji?

Zanim odważę się odpowiedzieć, muszę zastrzec, że nie zamierzam idealizować zamierzchłej przeszłości, ukrywając pod sentymentalną opowiastką odmienne od naszych mechanizmy opanowywania przemocy. Za skuteczniejszą procedurę uważam uznanie, że każdy sposób radzenia sobie z innością jest pewnym osiągnięciem cywilizacyjnym, a ich wspólny cel stanowi uniknięcie bezpośredniej walki i zażegnanie rozlewu krwi. Możemy na tej podstawie spierać się o skuteczność tego typu mechanizmów, jakie wytworzyły odmienne kultury. Innymi słowy, dopiero konsekwentna i bezwzględna demaskacja struktur odpowiedzialnych za ucisk i przemoc daje rzetelną podstawę do historycznych dociekań. W przeciwnym razie powoływanie się na przykłady z przeszłości może zostać łatwo zdyskredytowane jako czcza licytacja na potrzeby chwili lub przejaw starej jak świat nostalgii za rajem utraconym. Nie koncentruję się także na faktograficznej stronie przywoływanych świadectw, interesuje mnie tutaj bardziej ich uniwersalny, antropologiczny wymiar.

Nie chcę obłudnie twierdzić, że w przeszłości, szczególnie tej dawnej, od której rozpocząłem, ludzie powszechnie okazywali sobie życzliwość, a każdego obcego przybysza traktowano z należną mu troską. Obcy, podobnie jak dziś, łatwo stawał się siedliskiem wszystkich lęków, które na nim skupiano. Był pierwszym kandydatem na kozła ofiarnego, na którego wspólnota mogła scedować trapiące ją sprzeczności, uznając go za winnego swoich rzeczywistych albo urojonych krzywd. René Girard, antropolog kultury, który z teorii kozła ofiarnego uczynił dzieło swego życia, wykazał, że proces naznaczenia i poświęcenia ofiary wzmacnia spójność grupową i poczucie niewinności (czy normalności), podczas gdy całe zło zostaje w rytualnym akcie przypisane nieszczęsnemu odmieńcowi. Bywało nierzadko, że wspólnota w zaślepieniu religijnym transem potrafiła tak przeinaczyć dwuznaczny status ofiary, że po jej zabiciu czyniła z niej obiekt kultu. Tak wyglądały losy św. Kolomana. Był on irlandzkim mnichem, który podróżował do Jerozolimy. Z powodu cudzoziemskiego wyglądu i nieznajomości języka niemieckiego został uznany za szpiega, pojmany, torturowany, a następnie powieszony w podwiedeńskim mieście Stockerau 17 lipca 1012 r. Odbyło się to bez procesu sądowego, a więc na zasadzie linczu. Tuż po jego śmierci okoliczna ludność, która, jak możemy przypuszczać, niewiele wcześniej biernie przyglądała się egzekucji lub może nawet podżegała do niej, zaczęła czcić Kolomana jako męczennika. Już dwa lata później jego ciało otoczone nimbem świętości złożono w opactwie benedyktynów w Melku, gdzie spoczywa do dziś. Sława Kolomana ze Stockerau tak bardzo się rozpowszechniła, że aż do połowy XVII w. piastował godność głównego patrona ziem austriackich.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się