fbpx
z prof. Bogdanem de Barbaro rozmawia Dominika Kozłowska październik 2013

Kiedy lek odbiera wolność

Dawniej ktoś był nieśmiały, dzisiaj – cierpi na zespół lęku społecznego. Nie chcę przez to powiedzieć, że ktoś, kto cierpi z powodu głębokiego smutku, nie ma otrzymać środków przeciwdepresyjnych. Rzecz dotyczy granicy; rozróżnienia sytuacji, w których podanie leku jest słusznym działaniem, od tych, w których jest to nadużyciem. Te granice psychiatrzy widzą nieraz w różnych miejscach.

Artykuł z numeru

Jezus Żydów

Jezus Żydów

Dominika Kozłowska: Od kilku dekad w psychiatrii toczy się spór pomiędzy zwolennikami nurtu biologicznego, którzy w zaburzeniu psychicznym szukają przede wszystkim podłoża somatycznego, a bardziej humanistycznego – reprezentowanego przez postpsychiatrię. Ci drudzy podkreślają egzystencjalne, kulturowe i społeczne podłoże zaburzeń. Ogłoszony w 1952 r. DSM-I obejmował 106 jednostek chorobowych. Opublikowany 42 lata później DSM IV – już 357. Czy to oznacza, że rację mają zwolennicy nurtu biologicznego? W ciągu kilku dekad odkryto tyle nowych chorób?

Bogdan de Barbaro: W maju br. wyszła nowsza, V edycja DSM. Nie dość, że jest dwa razy grubsza niż DSM-III, dodatkowo ma znacznie mniejszą czcionkę. Tylko dzięki temu całość nie przekracza 1000 stron… Dodam jeszcze, że pojęcie postpsychiatrii wśród psychiatrów nie jest rozpowszechnione. Może dlatego że kojarzyć się może z postmodernistycznym nihilizmem i relatywizmem. Wracając zaś do Pani pytania: czy psychiatria odkrywa nowe choroby, czy je „wymyśla”, wynajduje? Z pewnością ten spór wciąż trwa, bo coraz bardziej dostrzegany jest fakt, że pojęcie zaburzenia jest także swego rodzaju konstrukcją powstającą w ramach dyskursu. Ponadto jedni uważają, że siła genu i biologii jest tak znacząca, iż uwarunkowania psychologiczne czy społeczne mają drugorzędne znaczenie. Na drugim biegunie są lekarze, którzy kładą nacisk właśnie na te czynniki społeczno-kulturowe czy psychologiczne.

Ku któremu z tych biegunów Pan się skłania?

Nietrudno się chyba domyślić, że najbardziej dla mnie wiarygodna jest wizja, w której te czynniki się splatają: to, z czym ostatecznie przychodzi pacjent, jest wynikiem interakcji tych wszystkich okoliczności. Jestem zatem gdzieś pośrodku. Nie podobają mi się skrajności. Moje podejście jest „antyortodoksyjne”. W psychiatrach biologicznych uderza mnie ich redukcjonizm. Kiedy zaś jestem w gronie postpsychiatrów i postpsychologów, sceptycznie nastawionych do psychofarmakologii, staram się podkreślać znaczenie leku. Niedawno ktoś zadał mi pytanie: „Czy psychiatria jest nauką o mózgu czy nauką o umyśle?”. Mnie się podoba definicja psychiatrii jako nauki o umyśle. Nie można jednak abstrahować od faktu, że umysł „znajduje się” w mózgu. I że sposób funkcjonowania umysłu zależy np. od poziomu glukozy we krwi. Istnieje zatem styk między tym, co subiektywne, a tym, co obiektywne. Obiektywny może być niedobór serotoniny na synapsie. Ta obiektywność przekłada się jednak na subiektywność: na to, że ktoś jest smutny. Psychiatria funkcjonuje zatem na styku tych dwóch sfer i języków ich opisu: języka zaczerpniętego z przyrodoznawstwa i języka zaczerpniętego z nauk społecznych, psychologicznych, humanistycznych. Ostatecznie jednak jeden i drugi język opisuje czyjeś „ja”.

Czy istnieją metody pozwalające określić, które z tych kilkuset zaburzeń psychicznych mają silniejsze podłoże somatyczne, a które – środowiskowe, kulturowe, psychologiczne?

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się