Zakres dźwięków się poszerza, gdy wychodzę z domu: ktoś przechodzi obok i podeszwy jego butów szurają o chodnik. Opony samochodów trą o asfalt. Z pobliskiego przedszkola słychać głosy dzieci. Z kawiarni muzykę. Trąbią klaksony, młot pneumatyczny wwierca się w jezdnię, bo zawsze gdzieś jest jakiś remont.
Tyle dźwięków, których nie chcę, na które nie jestem przygotowana, choć mogłoby się wydawać, że hałas to znaczne przekroczenie norm głośności w takich miejscach jak autostrada, lotnisko, duży zakład produkcyjny czy stadion.
Tak naprawdę nasze uszy non stop wyłapują z otoczenia dźwięki: huk, hałas, jazgot, pisk, szmer, śpiew, krzyk. Ta dźwiękowa mgła jest ciągle dookoła nas.
Problem z tego typu dystraktorami polega na tym, że przybywa ich stopniowo i stopniowo wzrasta tolerancja na nie. Hałas staje się po prostu codziennym towarzyszem, tłem życia. Można też zamknąć go w określeniu „dolegliwości środowiskowe”. Codzienne drobne uciążliwości, których suma sprawia, że stajemy się rozdrażnieni, mamy problemy z koncentracją i fatalnie śpimy, dokuczają nam choroby układu krążenia.
Pewnie dlatego według WHO hałas jest poważnym zagrożeniem, drugą po zanieczyszczeniu środowiska przyczyną pogarszającego się stanu zdrowia mieszkańców miast.
Oczywiście nie jest to problem wyłącznie miejski, jednak według prognoz ONZ do 2050 r. 60% ludności świata będzie mieszkać właśnie w miastach.
Miasta się rozlewają i próba ucieczki od codziennego hałasu jest jedną z tego przyczyn. To zjadanie własnego ogona, bo na cichych dotąd obszarach podmiejskich pojawiają się ekipy budowlane, samochody, nowi mieszkańcy i strefa dyskomfortu się przesuwa. Czasem oddziela się ją ekranem dźwiękoszczelnym, ale to z kolei działa na oczy, szpecąc krajobraz i dzieląc przestrzeń.
Ekrany to oczywiście nie jest jedyne rozwiązanie, samorządy już wiedzą, że hałas trzeba minimalizować. Wprowadzają ograniczenia prędkości i inwestują w miejską zieleń, która ma działać jak bariera dla dźwięku. W krajach skandynawskich, choć nie tylko, projektuje się strefy ciszy. Czasem to spokojne, odizolowane akustycznie miejsca w środku ruchliwego miasta, czasem specjalne pomieszczenia w szkołach, ponieważ hałas szczególnie źle wpływa na koncentrację i rozwój dzieciaków. W Polsce strefy ciszy kojarzą się raczej z pociągami dużych prędkości, ale nawet tam wcale nie tak rzadko ktoś stuka w klawisze, mówi półgłosem – lub pełnym głosem – do telefonu, jakby cisza była nazbyt dojmująca, nienaturalna.
Bo od hałasów chce się uciec, ale ucieczki są często tylko pozorne.
Specjalne dźwięki pomagają nam się zrelaksować i zasnąć, w serwisach społecznościowych jest mnóstwo nagrań. Można je odtwarzać w kółko: „szum fal”, „szum morza”, „suszarka 10 godzin”, „najlepszy biały szum na studia, uspokajający”, „padający deszcz, burza”. To, swoją drogą, ciekawe, że uspokajający szum nazwaliśmy „białym”, że nadajemy dźwiękom barwy, jakby to miało dodatkowo wzmocnić fakt, że ich percepcja angażuje nie tylko zmysł słuchu.
Miejska dezintegracja sensoryczna postępuje. Nie ma już miejsc pozbawionych bodźców, nie ma pełnej ciemności, nie ma ciszy. Żeby się wyciszyć, potrzebujemy dźwięków albo przynajmniej jakiejś aplikacji.