fbpx
fot. Anna Liminowicz
Olga Gitkiewicz styczeń 2020

Mówię ci, przesuń się

„Oczywiście, że pracuję nad projektem, panie Kaufmann” – powtarzał wielokrotnie Frank Lloyd Wright. Mówił to do słuchawki od czasu, kiedy w grudniu 1934 r. odwiedził Bear Run. To wtedy Edgar J. Kaufmann senior zlecił mu zaprojektowanie letniej posiadłości nad wodospadem.

Artykuł z numeru

Jedzenie przyszłości

Jedzenie przyszłości

Po miesiącach uprzejmych i abstrakcyjnych rozmów Kaufmann postanowił zrobić Wrightowi niespodziankę. Zadzwonił do architekta i powiedział, że wybiera się do jego pracowni, żeby obejrzeć projekt. Był niedzielny poranek, końcówka września.

Frank Lloyd Wright odłożył słuchawkę. Nie miał żadnego projektu, żadnych rysunków, przez dziewięć miesięcy nie zrobił nic. Praktykanci obecni w pracowni zerkali mu nerwowo na ręce, a ten niewysoki mężczyzna spokojnie rozłożył brystol i zaczął stawiać kreskę za kreską. W czasie tych dwóch godzin, kiedy Kaufmann jechał do pracowni Wrighta, powstał projekt Fallingwater, najbardziej wyjątkowego domu Ameryki.

Wright był geniuszem, podobnie jak Mozart, który uwerturę do Don Giovanniego skomponował w noc poprzedzającą premierę.

I Wright, i Mozart widnieją na liście najbardziej znanych prokrastynatorów.

To zresztą długa lista i mam gdzieś na niej swoją lokację. To umiarkowanie rozsądne przyznawać się do tego w pierwszym felietonie – ale prokrastynacja nie ma wiele wspólnego z rozsądkiem. Pochodzi od łacińskiego procrastinatio i oznacza „odkładanie na jutro”. Ja lubię prostą definicję: postawa zwlekająca.

Tak, słyszę te głosy: to gładkie określenie zwykłego lenistwa.

Ale nie chodzi o lenistwo. Prokrastynując, można się naprawdę umęczyć i napracować.

Na potrzeby tego tekstu podzieliłam sobie świat na dwie części: na ludzi, którzy, gdy im mówiłam, że piszę o prokrastynacji, wyrażali uprzejme zainteresowanie, i ludzi, którzy na te słowa wybuchali nerwowym śmiechem. Ci drudzy to moje plemię – nie takie małe, ponoć prokrastynacja dotyka 15–25% dorosłych.

Psychologowie i terapeuci mówią, że odkładanie na później to rodzaj choroby cywilizacyjnej, jeszcze jeden, obok hazardu, przejadania się i nadmiernego zadłużania się, przejaw kłopotów z emocjami.

Ja myślę, że może chodzić po prostu o poczucie kontroli.

Patrzę na deadline i mówię mu: ja tu rządzę. Ja cię przesunę, gdzie zechcę. A czasem, niestety: ja cię wyślę w niebyt. Bo zdarzyły mi się teksty, które z powodu prokrastynacji nie powstały. Albo powstały tylko w jednej trzeciej, do połowy… grzebię je w specjalnym folderze-cmentarzyku.

Prokrastynację można ponoć leczyć, np. na terapii behawioralnej.

Pewnie taką terapię bardzo bym odwlekała, dlatego wolałam swoją prokrastynację oswoić.

Znam wszystkie jej fazy: najpierw wydaje mi się, że termin skończenia pracy jest realny. Ale profilaktycznie przesuwam deadline, zanim jeszcze na dobre go ustalę. Potem gram w grę „mam jeszcze sporo czasu”. Później z kolei przychodzi faza „nie dam rady” i „to kompletnie bez sensu”. Bo prokrastynacja wiąże się z obawą bycia nie dość dobrym, dobrą.

Jednak próbuję, układam w głowie tekst, planuję wstęp i zakończenie, notuję pojedyncze słowa. A mózg szykuje mi przeszkody.

Mam taką szufladę – myślę, że każdy ma – do której nie zaglądałam od miesięcy. Zajrzałam teraz. Miałam tam stare rachunki, ubezpieczenia, bilety, PIT-y, zaświadczenia. Segregowałam je cały dzień.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się