Wróciłam niedawno z dłuższego pobytu w Czechach, kraju ludzi poinformowanych. Na każdym kroku dostawałam tam jasne informacje: co wyrzucać do tego kosza, a co do tego obok. Dlaczego nie parkować w bramie (w tłumaczeniu z translatora: „To prywatny dom, jeśli tu zaparkujesz, nie będziemy mogli wyjechać”). Dlaczego nie działa poidełko w parku („Trwa pandemia, bezpieczniej jest nie pić wody z ujęć ogólnodostępnych”). W czwartek herbaciarnia będzie nieczynna – „Wyjeżdżam na zlot fanów herbaty do Pilzna”.
Wpatrując się w te wszystkie piktogramy i objaśnienia, przypomniałam sobie wizytę lekarską sprzed kilku lat – musiałam skonsultować wyniki rezonansu z chirurgiem. Moja neurolog zapisała na skierowaniu „cito”, co w praktyce oznaczało dwa miesiące. W wyznaczonym dniu i o wyznaczonej godzinie stawiłam się na konsultację u bardzo znanego wrocławskiego specjalisty, ale gabinet był pusty. Czekałam na wizytę trzy godziny, przychodzili kolejni pacjenci ze znakami zapytania w oczach. W tym czasie nikt nas nie poinformował, kiedy przyjdzie lekarz, dlaczego się spóźnia, co się dzieje. Wreszcie pojawił się chirurg – zmęczony, milczący, unikający kontaktu wzrokowego. Obejrzał płytę z rezonansu i wzruszył ramionami, a potem zaczął wypełniać jakieś dokumenty dla NFZ-etu.
– Panie doktorze, i co? – zapytałam wreszcie.
– Nic takiego – usłyszałam i więcej wyjaśnień się nie doczekałam. Pytałam więc dalej, dorzuciłam, że moja lekarka sugeruje poważne zagrożenie zdrowia.
– Jak długo pani czekała na wizytę? – mruknął. – Dwa miesiące? Gdyby to było coś poważnego, już by pani nie żyła.
W ten oto sposób zostałam poinformowana, że prawdopodobnie nic mi nie dolega. Może powinnam się oburzyć, ale nie zareagowałam. To dlatego, że przez lata ćwiczono mnie w ograniczaniu dostępu do informacji. W szkole byłam tym dzieckiem, które pytało: „A dlaczego? Jak?”. „Nie interesuj się” – słyszałam często. Dopiero na studiach, gdy moja grupa drążyła jakiś wątek, jedna z wykładowczyń powiedziała nam szczerze:
– Słuchajcie, nie znam odpowiedzi na wszystkie pytania, często jestem raptem jeden rozdział w podręczniku przed wami.
Może właśnie dlatego wybrałam ten, a nie inny zawód – żeby móc się interesować i domagać odpowiedzi. Ale jako dziennikarka również napotykam przeszkody. Moja skrzynka mailowa jest pełna pytań wysłanych do rozmaitych instytucji i organizacji. Satysfakcjonujących odpowiedzi mam garstkę. Informacje, jeśli już przychodzą, są najczęściej niewiele wyjaśniającymi formułkami pisanymi od matrycy. Zdarzało mi się pisać do polskiego oddziału międzynarodowej korporacji i tygodniami nie dostawać żadnej odpowiedzi.