fbpx
Ireneusz Kania (fot. Grzegorz Kozakiewicz / Forum)
Ireneusz Kania (fot. Grzegorz Kozakiewicz / Forum)
z Ireneuszem Kanią rozmawia Mateusz Burzyk listopad 2023

Serdeczność dla wszystkich istot. Ostatnia rozmowa z Ireneuszem Kanią

Nasz świat, wszystko, co żyje, istnieje dzięki zabijaniu. Otóż dla mnie zabijanie nie jest rzeczą obojętną wpisaną w obiektywną strukturę wszechświata, jak spokojnie przyjmują to Chińczycy. Mnie się to nie podoba, nie godzę się z tym.

Artykuł z numeru

Cieszyć się kruchością życia

Czytaj także

z Ireneuszem Kanią rozmawia Anna Goc

Dobrze żyć w cieniu

Kiedy po raz pierwszy zetknął się Pan z kulturą Wschodu?

W dzieciństwie. Zaczęło się od znaczków. Widział Pan znaczki w starym stylu? Takie, powiedzmy, sprzed 100–150 lat?

Chyba nie.

To były dzieła sztuki tworzone przez wybitnych artystów. W Polsce zajmował się tym np. rytownik Czesław Słania. Znaczki to były pierwociny mojej wiedzy o świecie, bo niczego innego nie było.

Urodził się Pan w trakcie wojny w Wieluniu, pierwszym mieście zaatakowanym przez Niemców.

To był nalot terrorystyczny, porównywalny do tego w Guernice w Hiszpanii, bez jakiegokolwiek konkretnego powodu i bez aktu wypowiedzenia wojny. Niektóre szacunki mówią, że w nalocie zginęło prawie 2 tys. osób, więc miasto straciło 1/5 ludności w pół godziny. Zbierałem znaczki, bo nie było żadnego życia kulturalnego. Wymienialiśmy się lub handlowaliśmy znaczkami z rówieśnikami. One stanowiły okienka wglądu w inne światy.

Umiał Pan już wtedy czytać i pisać?

Owszem, sam się nauczyłem. Miałem znaczki wschodnie, np. arabskie, indyjskie i chińskie, a na nich były rozmaite alfabety – potrafiłem je rozróżniać. Zdarzało mi się nie spać nocami i myśleć o nich.

Wyobrażał Pan sobie, jak jest w tych dalekich krajach?

Tak, wychodząc od tych znaczków, zastanawiałem się, kim był ten król w koronie i dlaczego władca sąsiedniego kraju jej nie nosi. Kto tam mieszka? I tak po nitce do kłębka doszedłem do zainteresowania językami.

Jako dziecko stykał się Pan z językami obcymi?

Gdy byłem małym chłopcem, w Wieluniu nie było już Żydów, ale pierwsze litery, jakie zauważyłem, były zapisane po hebrajsku na poniszczonych szyldach. Na mieście słyszało się niemiecki. Naszą ulicę patrolował pewien Ślązak, poczciwy gość, nikomu krzywdy nie zrobił. Mówił do mnie po niemiecku, ja odpowiadałem po polsku. Bawiłem się też z niemieckimi dziećmi, które były w mieście – biliśmy się często banda na bandę, aż w końcu ustalił się jakiś modus vivendi. Sporo już wtedy z niemieckiego rozumiałem.

Zaraz po wojnie zaczęli do nas przyjeżdżać Cyganie – mówię tak o nich konsekwentnie, bo sami się tak określali, czerpiąc z tego dumę. To określenie nigdy nie kojarzyło mi się negatywnie. Mogli wtedy jeszcze wędrować, więc rozbijali u nas półroczne obozowiska – dosłownie 200 m od mojego domu blisko opuszczonych kamieniołomów, czyli na terenie moich ulubionych zabaw. Skumałem się z nimi i zacząłem chwytać ich język. Do dziś pamiętam wiele słów i urywki piosenek, a potem się dowiedziałem, że cygański to język indyjski, wywodzący się z sanskrytu.

Nie wiedziałem tego.

Natomiast prawdziwe wejście w języki dokonało się u mnie, gdy jako nastolatek trafiłem do sanatorium. Jako dwuletnie dziecko mocno chorowałem. Miałem 42 stopnie gorączki, grypę, zapalenie płuc, żółtaczkę i Bóg jeden wie co jeszcze. Nie było żadnego leczenia. Jedyną pomocą, jaką miała moja mama, bo ojciec się wtedy ukrywał, były wizyty niemieckiego doktora, który ryzykował za nie degradacją i wysłaniem na front wschodni. Gdy jakimś cudem zaczęło mi się poprawiać, on niejako przepowiedział, że w wieku ok. 15 lat pojawi się u mnie kolejny kryzys. I tak się stało. Jako 14-latek zostałem wyrwany ze szkoły, a byłem w pierwszej klasie liceum, bo lekarz wykrył jakieś poważne problemy w płucach.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się