fbpx
Ireneusz Kania (fot. Grzegorz Kozakiewicz / Forum)
Ireneusz Kania (fot. Grzegorz Kozakiewicz / Forum)
Mateusz Burzyk listopad 2023

Ireneusz Kania (1940–2023). Odejście giganta

Każde spotkanie lub rozmowa telefoniczna z Ireneuszem Kanią stanowiły zarazem przyjemność i wyzwanie. Z jednej strony można było chłonąć to, co mówił, ale z drugiej czuło się zobowiązanie, by choć w krótkiej odpowiedzi użyć kilku słów, które mogłyby zachęcić go do dalszych wypowiedzi.

Artykuł z numeru

Cieszyć się kruchością życia

Czytaj także

z Ireneuszem Kanią rozmawia Anna Goc

Dobrze żyć w cieniu

Ireneusz Kania (fot. Adam Walanus)

z Ireneuszem Kanią rozmawia Mateusz Burzyk

Dług metafizyczny

Poczucie onieśmielenia wzmagała świadomość, że nawet jeśli miało się rozeznanie w jednym temacie, łatwo można było odsłonić swoją niewiedzę w innym – dla niego równie naturalnym i przemyślanym. Podczas gdy wiele osób posiada w różnych obszarach wiedzę szczątkową, on przyswajał ją w sposób systemowy i wyczerpujący. Zdumiewające, ile zgromadził talentów: w młodości pchano go na studia plastyczne, skończył jednak filologię romańską, wyuczając się samemu na poliglotę czytającego w ok. 30 językach i dokonującego przekładów z co najmniej 16 (od rumuńskiego, francuskiego i niemieckiego po hebrajski, sanskryt, pali i tybetański). Jego wielką pasją było lotnictwo (nad biurkiem wisiał sklejony model samolotu), a życia nie wyobrażał sobie bez muzyki. Przestrzenią, w której często się spotykaliśmy, był sport, a może lepiej: kultura fizyczna. Mniej go bowiem interesowało współzawodnictwo, mimo że był przecież ciężarowcem, a bardziej rozwój siebie i własnej sprawności.

W rozmowach z nim ważyłem dodatkowo każde słowo, odkąd dowiedziałem się, że prowadzi zeszyt językowych wpadek i kuriozów. Powiedział mi o tym, gdy przez pomyłkę wydrukowaliśmy w „Znaku” wyłapane przez niego słowo „kubłaki” zamiast „bukłaki”. Pocieszył jednak od razu, że to kiks, który blednie przy tych, które wyłapywał na co dzień podczas oglądania serwisów informacyjnych.

*

Żył właściwie na sposób ascetyczny. Przyjemność sprawiały mu praca i wysiłek fizyczny. Mając siedemdziesiąt kilka lat, odpoczywał od wysiłku wywołanego długim tłumaczeniem, pokonując na rowerze blisko 40-kilometrową trasę (ze sporymi przewyższeniami) z Krakowa do Kalwarii Zebrzydowskiej. Pamiętam, że od pierwszej wizyty uderzyła mnie prostota i skromność jego mieszkania. Niewielki pokój, na podłodze sztanga i – wydaje mi się, że również – drążek w futrynie drzwi. Meblościanka zapełniona książkami i płytami z muzyką. Na pierwszy rzut oka książek wcale nie było tak dużo, ale widoczny był tylko pierwszy rząd, a kolejne kryły się w barku i szafkach. Za plecami ostatnio wydane tłumaczenia – cała seria Ciorana z Alethei. Drewniane krzesło, dosyć już wysłużone, i biurko zastawione rzeczami, nad którymi pracował, gdzie mogła stać maszyna do pisania. Powtarzał, że komputera nie potrzebuje.

Niechętnie pisał, zgadzał się jednak na wywiady. Trudno było go namówić na jakiekolwiek tłumaczenia, które by go osobiście nie interesowały. Argument finansowy nie miał dla niego znaczenia. Za to im bardziej odległy język i kultura, tym większa szansa, że się podejmie. Proponowałem mu kiedyś przekład z jednego z języków europejskich, podziękował, przekonując, że nie może, bo właśnie odświeża chińszczyznę, ćwicząc się w tłumaczeniu poezji z V w. p.n.e.

Pytałem go, jak tłumaczy. Mówił, że stara się przeczytać oryginał i maksymalnie go zrozumieć. Następnie zaczyna przekładać, zapisując tekst na maszynie (lub odręcznie, jeśli to poezja). Na koniec sczytuje całość ponownie. Zachowałem maszynopisy z jego tłumaczeniami. Widać na nich, że pracował właściwie bez zawahań. W całym tekście pojawiło się zaledwie kilka pojedynczych poprawek zapisanych ołówkiem.

*

Czytaj także

Dług metafizyczny

W połowie września zadzwoniłem do niego z prośbą o wywiad nt. jego nowych przekładów tekstów starobuddyjskich: Suttanipaty i Dhammapady. Zmieszałem się, jak tylko odebrał, jego głos był wyraźnie słabszy niż zwykle. Przyznał, że nie czuje się najlepiej, czekał na badania. Ustaliliśmy jednak termin i tydzień później spotkaliśmy się w jego mieszkaniu. Na początku brzmiał słabiej, ale z każdą sekundą jego głos nabierał werwy. Rozmawialiśmy ponad dwie godziny, pokazywał mi książki i zdjęcia – zupełnie zapomniałem, że coś mu dolega. Wręczył mi kserokopię recenzji, którą Zbigniew Mikołejko napisał o Dzienniku filozoficznym Noiki (książce przełożonej przez niego rok wcześniej) – miał jeszcze trzy jej kopie dla innych jakoś zaangażowanych w rumuńskie tematy znajomych. Bardzo go ona ucieszyła.

Kilka dni później oddałem mu wywiad do autoryzacji. Przejeżdżając obok jego mieszkania, zapytałem telefonicznie, czy zostawić, jak kiedyś, w skrzynce na listy. Poprosił, by przynieść na drugie piętro, bo nie ma siły zejść po schodach. Myślę, że to przyznanie się do fizycznej słabości było dla niego trudne. Przez lata zawstydzał o dekady młodszych od siebie sprawnością. Wbiegłem na górę i przywitał mnie już w szlafroku, skarżył się na opuchnięte nogi. „Zawsze miałem chude łydki” – powtarzał. Oddzwonił kolejnego dnia, że autoryzacja gotowa, mogę przyjechać po odbiór. To też było nietypowe – wcześniej zapowiadał, że za 20 min będzie na Kościuszki – tyle mniej więcej wystarczało mu, by wyciągnąć rower i z Kazimierza przyjechać do siedziby Znaku. Zazwyczaj jechał gdzieś dalej, wykorzystując oddanie maszynopisu jako pretekst do wycieczki. To był 28 września. Wyraźnie chciał jeszcze chwilę porozmawiać. Opowiadałem mu o córce, która niedawno zaczęła treningi z gimnastyki i wymaga ode mnie prezentowania świecy, mostka i stania na rękach. Odpowiadał, że w młodości przy prostych nogach dotykał w skłonie łokciami podłogi i że bez podpierania się rękami wyginał się w tył w ten sposób, iż głową dotykał posadzki, a następnie wracał do stania. Testowanie swoich możliwości towarzyszyło mu przez całe życie. Nazajutrz miał się stawić w szpitalu. Nie przedstawił mi dokładnej diagnozy. Był spokojny – powiedział, że to m.in. dzięki buddyzmowi, któremu poświęcony był autoryzowany wywiad. Jednocześnie czuć było atmosferę żegnania się. Przed wyjściem w wąskim korytarzu wyznałem mu mój właściwie bałwochwalczy wobec niego stosunek i uściskałem go w przekonaniu, że bezpośredni fizyczny kontakt mocniej świadczy o towarzyszeniu niż jakiekolwiek słowa. Od razu po wyjściu, wracając do redakcji, zadzwoniłem do jego przyjaciół: Karola Tarnowskiego i Jerzego Illga, będąc przekonanym, że zostało niewiele czasu, by się z nim zobaczyć.

*

Jeśli mnie pamięć nie myli, po raz pierwszy dłużej rozmawiałem z nim na temat sportu w 2014 r. Opowiadał o swoich corocznych sprawdzianach: podciąganiu się z obciążeniem i skoku w dal z miejsca. Zapamiętałem, że jeszcze jako siedemdziesięciolatek podciągał się 4 razy obwieszony dodatkowymi 20 kg i skakał na blisko 3 m. Powiedział wówczas, że jego ciało jest w wybornej kondycji, i sądzi, że ma przed sobą jeszcze 10 lat funkcjonowania w dobrej formie. Pomylił się zaledwie o rok.