fbpx
Mateusz Burzyk październik 2015

Warunki bezwarunkowości

Zanim Derrida osiągnął popularność i filozoficzny autorytet, musiał borykać się z antysemickimi ustawami reżimu Vichy, depresją po zderzeniu z francuskim systemem szkolnictwa oraz długoletnim niezrozumieniem przez wielu tradycyjnie zorientowanych akademików.

Artykuł z numeru

Po feminizmie

Po feminizmie

O problemach tych nie pisze w Uniwersytecie bezwarunkowym, ale trudno nie przywołać ich w kontekście postulatu czy też życzenia zawartego w tytule. Brak towarzyszących uniwersytetowi warunków (powszechność wpisana jest przecież w jego nazwę) każe zaliczyć go do tej samej grupy pojęć co sprawiedliwość, demokracja, dar, przebaczenie – terminów do głębi dekonstrukcyjnych, których doświadczenie jest dla człowieka w pełnym wymiarze nieosiągalne, mających za zadanie rozciągać bez końca horyzont ludzkiego myślenia. W jaki sposób? Stając się źródłem oporu wobec wszystkich prób zawłaszczenia i redukowania ich sensu. W przypadku uniwersytetu jego bezwarunkowość przeciwstawiać się powinna władzy politycznej (podporządkowującej naukę zadaniom wyłącznie państwowym i narodowym), ekonomicznej (szantażującej finansowaniem odpowiednie kierunki badań), a także religijnej, ideologicznej, medialnej… – wszystkim, powiedzmy zwięźle za Derridą, „ograniczającym przyszłą demokrację” (s. 20). Dlatego też uniwersytet ma za zadanie przede wszystkim stawiać pytania krytyczne – w pierwszej kolejności wobec „własnej historii i własnych aksjomatów” (s. 19). Przez co też dekonstrukcji przypada na nim miejsce wyjątkowe, bo staje się ona w przestrzeni nauki zasadą analogiczną do tej, którą w sferze politycznej jest nieposłuszeństwo obywatelskie.

Bezwarunkowość sprawia jednak, że uniwersytet okazuje się bezbronny, a przez to, niestety, bywa zniewalany i wykorzystywany. Przy czym nie chodzi jedynie o odległe praktyki totalitarne. Dość przypomnieć, że powołany od 1983 r. przez Derridę i Jean-Pierre’a Faye’a College International de Philosophie – „uniwersytet” szczególnego rodzaju, otwarty dla wszystkich, złożony z wybieranych zajęć, profesorów i dyrektorów, z wielkim trudem uratowano w zeszłym roku przed bankructwem.

Paradoksalnie, jak na Derridę nie brak w książce miejsc, gdzie mógłby się on prezentować w sposób dość tradycyjny: uniwersytet powiązany został z dziedzictwem oświecenia, pojęciem prawdy, prawem do wypowiadania się publicznie (co odróżniać go ma od praktyk dyscyplinujących jak spowiedź czy psychoanalityczne wyznania) i w końcu z „tym, co własne człowieka” (opozycjami ustanawiającymi ludzką figurę), przez co też humanistyce – uprawianej w duchu dekonstrukcji – należy się na nim miejsce uprzywilejowane. Nasuwa się więc pytanie, na ile można o reformie uniwersytetu myśleć nie tyle poprzez schemat degradacji i odnowy, ile kategorię postępu. Oraz jak bardzo progresywna jest sama dekonstrukcja.

Dlatego też znacznie mniej przewidywalne są te partie wywodu Derridy, w których rozważa on enigmatyczną – quasi-biblijną – formułę: „jak gdyby koniec pracy był u początku świata”. Wnosi ona do książki całą gamę nieoczywistych skojarzeń: kantowskiego osądu, warunkowości i przypadkowości, globalizacji (mondializacji), (religijnych, marksistowskich i liberalnych) marzeń o końcu pracy, rozróżnień między pracą, profesją, profesurą, nauczaniem ( fr. professer). Nie prowadzą one jednak do nazbyt oczywistej konkluzji, że świat humanistyki jest jedyną dziedziną, gdzie technologiczna rewolucja nie zastąpi w pracy człowieka, ale do intuicji, że wytwarzany przez bezwarunkowy uniwersytet opór wobec strukturyzujących i kontrolujących życie władz torować powinien drogę do myślenia wydarzenia czy też myślenia niemożliwego.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się