Lidia Olejnik, pułkownik w stanie spoczynku, była dyrektor Zakładu Karnego dla Kobiet w Lublińcu, uważa, że o „uciążliwościach odbywania kary pozbawienia wolności nie ma co mówić”. Łatwo je sobie wyobrazić. W celi żyje cztery– pięć kobiet, które przebywają niemal wyłącznie w swoim towarzystwie. O tej samej porze pobudka i gaszenie świateł, wydawanie posiłków i wychodzenie na spacer (na wewnętrzny dziedziniec zakładu), widzenia z najbliższymi (jeżeli w ogóle utrzymują ze skazaną kontakt). Jednakowa dla wszystkich pościel, rzeczy osobiste ograniczone do niezbędnego minimum. Nawet toaleta nie zapewnia komfortu osobności, bo jest w tym samym pomieszczeniu.
„Kiedyś była oddzielona od celi jedynie zasłonką – wspomina Lidia Olejnik. – W zakładzie karnym dla kobiet osadzone dbają o wystrój: zasłonki były haftowane, w kolorowe wzory. Ale to jednak wciąż tylko szmatka… Jak tylko finanse pozwoliły, zdecydowałam, że mają je zastąpić choćby cienkie, ale jednak ściany – namiastka prywatności”.
Skazane usiłują za wszelką cenę stworzyć przestrzeń dla zachowania własnej autonomii. Jedne odmawiają wyjścia na spacer, udając, że źle się czują, byle tylko choć kilka kwadransów pobyć w samotności. Inne nie jedzą posiłku ze wszystkimi – odkładają to na później.
Listy do osadzonych są czytane przed oddaniem adresatce. Liczba paczek w miesiącu – ograniczona, ich zawartość i waga z góry określone. Przez lata ten sam widok z okna i te same twarze. Całe życie rozgrywa się na kilku–kilkunastu metrach kwadratowych, oddzielonych od świata drzwiami, których nie można otworzyć.
„I to właśnie w karze pozbawienia wolności jest najtrudniejsze – zapewnia Olejnik. – Przemoc, przynajmniej w humanitarnie zarządzanych zakładach, zdarza się rzadko. Subkultura też nie zawsze się rozwija. Oddzielenie od świata i bliskich jest jednak w takim miejscu oczywiste”.
To jest kara. Ale to może być też szansa, żeby w przymusowej izolacji dowiedzieć się, kim jestem, czego chcę, dlaczego moje życie potoczyło się właśnie tak, co mogę zrobić, by ono zaczęło zależeć ode mnie. Lidia Olejnik: „Jestem od tego, żeby im tę szansę dać”.
*
1 września 1986 r., kiedy przed przyszłą dyrektor zakładu w Lublińcu po raz pierwszy otwierano metalowe drzwi głównego wejścia, Lidia miała 25 lat, męża i trzyletniego syna oraz dyplom Wydziału Pedagogiki i Psychologii (kierunek: resocjalizacja) Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Pochodzi z Piotrkowa Trybunalskiego. W lipcu 2020 r. stoi pod kilkumetrowym murem z czerwonej cegły, zwieńczonym drutem kolczastym. Więzienie wybudowano w czasach pruskiego zaboru w latach 80. XIX w. Przez kilka następnych dekad osadzano tam mężczyzn. Pierwsze kobiety pojawiły się w II poł. lat 60., po pierwszym remoncie generalnym jednostki. Kiedy Lidia Olejnik po raz pierwszy przekraczała metalowe drzwi głównego wejścia, na wieży stał jeszcze uzbrojony strażnik.
Od razu po studiach była m.in. przez rok nauczycielką w szkole specjalnej. Prowadziła zajęcia dla dzieci z lekkim upośledzeniem umysłowym, zaburzonych, często zaniedbanych. Praca jej się podobała, ale czuła, że jej plan na życie jest jednak inny. Chciała pracować z kobietami pozbawionymi domu, odrzuconymi przez najbliższych, w ciąży i z dziećmi, bez domu, uzależnionymi – to były zadania, którymi młoda Lidia planowała wypełnić życie.
W Lublińcu została wychowawcą w oddziale dla skazanych wymagających stosowania szczególnych środków leczniczowychowawczych. Utworzono go w zakładzie pod koniec lat 60., umożliwiając terapię osobom z lekkim upośledzeniem i niepsychotycznymi zaburzeniami umysłowymi.
„Wy jesteście inni. To widać od pierwszego dnia” – słyszy Lidia od naczelnika Jana Dąbrowicza (przed 1989 r. w więziennictwie obowiązywała formuła „wy”), kiedy kilka tygodni po rozpoczęciu pracy tłumaczyła się przed nim i kierownictwem. Naczelnik otrzymał donos, że przeczytała skazanej list, którego ta nie powinna była otrzymać (osadzeni mieli prawo do czterech miesięcznie). W tym, który przekraczał limit, siostra osadzonej Romki pisała, że jej córka wyszła już ze szpitala. „Nie martw się…” – pocieszała adresatkę. Lidia poszła do celi i przy reszcie osadzonych, nie oddając listu, przekazała informację. Donos złożyła najpewniej jedna z nich.
Przy pozostałych funkcjonariuszach Dąbrowicz oficjalnie upomniał Olejnik za nieprzestrzeganie regulaminu. W cztery oczy powiedział: „Wy nawet klucz do kraty na oddziale wkładacie inaczej, niż pozostali. Podoba mi się takie podejście”.
Olejnik wyjaśnia dzisiaj: „Nadmierne ograniczenia w przekazywaniu paczek czy w kontaktach z najbliższymi uważałam za dodatkową karę, z której nie wynika żaden resocjalizacyjny pożytek. Nie złamałam prawa, pozwoliłam sobie jedynie na myślenie”.
*
Na studiach przygotowywano ją do pracy z przestępcami. Na miejscu okazało się, że wie naprawdę niewiele.
„Jak można zabić własnego męża?” – zapytała Lidia podczas jednej z pierwszych rozmów, które przeprowadzała jako wychowawca. Po drugiej stronie stołu siedziała kobieta odsiadująca kilkuletni wyrok za zabicie męża. Zauważyła uważny wzrok podopiecznej: dobrotliwy, trochę wybaczający… Zamiast wyjaśnień usłyszała właściwie jedno słowo: „Oj dziecko, dziecko…”. Chyba wtedy po raz pierwszy przekonała się, że obraz przemocy domowej, który ma w głowie: „on bije ją, a ona, zamiast się bronić, zabija go”, nie jest prawdziwy.
„Jak mogłam jej zadać takie pytanie? – mówi po latach. – Podczas kolejnych rozmów opowiadała mi o przeżytym w domu piekle”.
Mimo braku doświadczenia wie wówczas jedno: skazana pozostaje człowiekiem, niezależnie od tego, za co ją skazał niezawisły sąd. Czy to było zabójstwo trzech starszych pań w celach rabunkowych, zabicie 16letniej córki podejrzewanej o romans z partnerem matki, malwersacje w urzędzie skarbowym. Ona nie jest od oceniania, ale od pomagania, by wykonanie wyroku nie było bardziej dotkliwe, niż zdecydował sędzia. Skazane są od niej i innych funkcjonariuszy uzależnione we wszystkim – muszą prosić nawet o wysłanie listu.
W połowie lat 80. Lidia nie ma jednak pojęcia, że przemoc domowa stanowi problem systemowy. Dostrzega to garstka osób. Niewiele więcej zdaje sobie sprawę, że narkomani nie są przestępcami, ale przede wszystkim osobami potrzebującymi pomocy. Lidia o tym już wie i zafascynowana Markiem Kotańskim, pomysłodawcą i założycielem pierwszego w Polsce Ludowej ośrodka terapii dla osób uzależnionych od narkotyków, wyobraża sobie, że po 15 latach służby w więziennictwie, kiedy będzie mogła przejść na wcześniejszą emeryturę, rozpocznie pracę w jednej z placówek Monaru.
„Czułam w sobie duszę włóczęgi – opowiada Lidia Olejnik pod murami zakładu karnego w Lublińcu, gdzie ostatecznie przepracowała prawie 26 lat. – Wyobrażałam sobie, że będę chodzić po ulicach i melinach, wyciągając stamtąd ludzi, którym nikt wcześniej nie chciał pomóc”.
W 1987 r. w lublinieckim zakładzie uruchomiono jednak oddział dla skazanych uzależnionych od środków odurzających i substancji psychotropowych. Olejnik od razu rozpoczyna z nimi pracę.
Kobiety opowiadają, jak je wykorzystywano, zmuszano do przestępstw, jak okradały najbliższych i oszukiwały własne dzieci. Pierwsza ważna zasada pracy ze skazanymi: rezygnacja z oczekiwań. Dziewczyny opuszczają bowiem zakład, po czym za jakiś czas wracają. Odbywają kolejną karę, przechodzą następną terapię i ponownie wracają. I znowu, i znowu… Od jednej z koleżanek terapeutek słyszy: „Po co my to wszystko robimy? Przecież o naszych dziewczynach to już chyba nawet Chrystus zapomniał…”.
Lidia się obrusza: „Nie zapomniał, ale my mamy być te naiwne – te, które zawsze wierzą”. I rozstaje się z kolejnymi złudzeniami. Nie wyprostuje niczyjego życia tylko dlatego, że na tę przemianę ciężko pracuje. Nie nadrobi w ciągu kilku miesięcy czy nawet lat tego, czego jej podopieczna powinna była się nauczyć przez całe życie. Nie może więc mieć pretensji, że ona wykorzysta sytuację, skłamie albo oszuka… Przecież do tej pory tylko dzięki temu udawało jej się przeżyć.
Poprzestaje na małym, ale istotnym: terapia w zakładzie karnym pozwala dziewczynom stanąć na nogi. Podleczyć się, podbudować psychicznie. Czasami udaje się nawiązać kontakt z rodziną – to ważne, bo daje motywację, by nie wrócić do nałogu. Bywa, że dziewczyna jest „czysta” przez kilka miesięcy, a nawet rok. To już duży sukces. A kiedy go zabraknie, myśli o tym, że są jeszcze inne pacjentki na terapii i może właśnie je uda się wyciągnąć z uzależnienia.
„W moim życiu nie działo się nic takiego, co tłumaczyłoby moje resocjalizacyjne zainteresowania” – wyjaśnia na tarasie swojego domu, obserwując pływanie 8letniego wnuka w postawionym na lato przydomowym basenie. „Od kiedy pamiętam, zawsze mnie chwalono. Byłam jakoś zdolna, ale przede wszystkim miałam fenomenalną pamięć – to mi pomagało w szkole. A potem w pracy, bo na lata zapamiętywałam historie opowiadane mi przez osadzone. Byłam dzieckiem kochanym, które nigdy nie zostało uderzone, nawet ścierką. Od zawsze czułam się silna – że jak chcę, to mogę wszystko. W zakładzie poznałam rewers swojej drogi życiowej – co się dzieje z kobietą, kiedy zabraknie akceptacji i miłości, w których sama wyrosłam i które uważałam za oczywiste”.