To oznacza, że skutkom ocieplenia klimatu stawi czoło jedynie taki człowiek, który sprawdza informacje, by nie dać sobą manipulować, potrafi narzucić sobie ograniczenia, zmieniając samolot na pociąg, a jedzenie sprowadzane z końca kontynentu na produkowane lokalnie… Przecież to utopia!
Tyle że nie ma innej drogi – jedynie w ten sposób myślący człowiek może uratować świat. To jest tak naprawdę dyskusja o wartościach: co jest dla nas ważne?, jak chcemy żyć? – i jako naukowiec nie odpowiem na te pytania.
Mogę jedynie zapewnić, że metodą, która jest w stanie odwrócić skutki globalnego ocieplenia i inne katastrofy, jakie mogą się przydarzyć naszemu gatunkowi – w lokalnych populacjach albo globalnie – jest oparcie naszych działań na nauce.
Zaufać jej, jak urządzeniu GPS, które włączamy, by bezpiecznie i w miarę szybko dotrzeć do celu. Właśnie zaufać albo uwierzyć, a nie – zrozumieć, bo dzisiaj nikt nie zdoła przyswoić całości wiedzy naukowej. Z GPS-u też przecież rozumiemy tyle, ile Aladyn ze swojej lampy (żeby pojąć jego działanie, musielibyśmy wgryźć się w tak skomplikowane zagadnienia jak teoria względności), a mimo to ludzie korzystają z tego urządzenia, bo wiedzą z własnego doświadczenia, że jest skuteczne. Na tej samej zasadzie, rozmawiając o ochronie środowiska naturalnego czy zastanawiając się nad odwróceniem skutków ocieplenia klimatu, ludzie powinni ufać temu, co znajdują w podręcznikach.
A powinni zaufać, ponieważ…
W naukach przyrodniczych o żadnej teorii, także na temat globalnego ocieplenia, nie można powiedzieć, że jest na 100% prawdziwa. Niemniej każda daje najwyższe prawdopodobieństwo swojej prawdziwości. Żeby to zrozumieć, trzeba umieć porównywać wartości liczbowe, np. szacować, o ile większe jest prawdopodobieństwo poniesienia dotkliwych skutków zarażenia koronawirusem od wystąpienia negatywnych skutków szczepienia na COVID-19. Mówiąc bardziej ogólnie: inaczej niż się wielu wydaje (sam do nich jako licealista należałem!), matematyka nie jest przedmiotem wymyślonym do znęcania się nad uczniami w szkole, ale do tłumaczenia świata w sposób, który każdy potrafi zrozumieć. Mnie dopiero wykład z matematyki na pierwszym roku biologii, prowadzony przez prof. Andrzeja Pelczara, a później wykłady prof. Adama Łomnickiego, który używał matematyki do tłumaczenia zjawisk w ekologii, uświadomiły, że jest ona językiem nauk przyrodniczych. Przypuszczam, że wielu ludzi nie dowiaduje się tego nawet na studiach, więc wiedza zaczerpnięta z dowolnego źródła w internecie wydaje im się równie wiarygodna jak ta, którą znajdują w podręczniku szkolnym swojego dziecka.
Jeżeli nauczymy się myśleć o zjawiskach przyrodniczych w języku matematyki, a można tego uczyć już w przedszkolu, dajemy sobie szansę opanowania umiejętności przewidywania skutków działań. I zapobiegania tym, które są dla nas zgubne.
Kto już to umie, powinien przejąć się tym, o czym Pan mówił przed momentem, i rozpocząć działania na rzecz ograniczenia przyrostu naturalnego. Jak podaje WWF, produkcja żywności, która rośnie wraz z liczbą ludzi na świecie, w ciągu ostatnich 150 lat doprowadziła do wylesienia 73% terenów na całym świecie i emisji niemal 1/4 gazów cieplarnianych. Ta gałąź gospodarki, przede wszystkim hodowla zwierząt, jest bardziej destrukcyjna dla środowiska niż przemysł tekstylny czy budowlany.
Problemem nie jest aktualna liczba ludności, bo przecież jakoś funkcjonujemy, ale to, że ona nadal rośnie. Gdyby udało nam się zatrzymać na poziomie 8 mld, być może udałoby się zapewnić globalnej społeczności życie w jako takim komforcie. Jeśli jednak liczba ludności na świecie sięgnie sufitu, zaczną się kłopoty, np. związane ze wspomnianym wykarmieniem tych rzesz. Chyba że zaczniemy pracować nad zmniejszeniem zużycia energii.
Fizjologiczny budżet energetyczny dorosłego człowieka ma wartość mniej więcej 200 W, więc człowiek dziennie musi zjeść tyle, żeby był w stanie tę energię pozyskać i zdrowo funkcjonować. Chyba że spędza czas na siłowni, wtedy potrzebuje jedzenia, które pozwoli mu wygenerować moc nawet 2 kW… Wiemy jednak, że są na świecie obszary, gdzie z powodu niedożywienia ludzie muszą zadowalać się minimum energetycznym. Jeszcze większą, wręcz rażącą nierówność, idącą w grube kilowaty, daje się zauważyć w poborze energii z zewnątrz. W Polsce na każdego z nas przypada zużycie strumienia energii o mocy ok. 3,5 kW – ponad 10 razy więcej, niż potrzebuje nasze ciało. Można powiedzieć: dużo. Ale co powiedzieć o przeciętnym mieszkańcu najbogatszych krajów świata, który potrzebuje nawet 10 kW? I jak to porównać z sytuacją w niektórych regionach Indii czy Afryki, gdzie budżet energetyczny przeciętnego mieszkańca niewiele przewyższa ten, który mieli do dyspozycji jego przodkowie, rozpalający pierwsze ogniska?
Wystarczą proste rachunki, żeby wyliczyć, o ile zmniejszylibyśmy nacisk na biosferę, np. ograniczając produkcję dwutlenku węgla, gdybyśmy poważniej traktowali możliwości samoograniczenia. Życie nie straciłoby smaku ani nie stałoby się bardziej uciążliwe, gdybyśmy zrezygnowali z pewnych ekstrawagancji.
Z codziennego jedzenia mięsa? Korzystania z samochodu w wielkim mieście albo z rzeczy jednorazowego użytku?
To już się zmienia, bo sprzyja temu nauka i tworzone dzięki niej nowe technologie, bazujące na rozwiązaniach energooszczędnych. Możemy więc np. obniżyć koszty energetyczne przemieszczania się, o ile stworzymy wystarczająco gęstą sieć naziemnych połączeń komunikacyjnych, zasilanych elektrycznie. Ale który młody człowiek zrezygnuje z samochodu, jeśli dla wielu jego posiadanie to miernik prestiżu i niezależności? Racjonalna argumentacja niewiele tu zmieni, bo w grę wchodzą tylko emocje.
Wracając do problemu ilości zużywanej energii: miarą sukcesu będzie względnie równomierne rozłożenie zużycia energii na całej planecie. Bardziej rozwinięte regiony powinny się więc ograniczyć na rzecz ubogich energetycznie części świata. Żeby postulowane ograniczenia miały środowiskowy sens, średnie zużycie na całej planecie niezależnie od miejsca nie powinno przekraczać, powiedzmy, 2,5 kW.
Jak przełożyć postulat na konkretne działania?
Najprościej byłoby powiedzieć: niech się tym zajmą rządy. Przyjmą plany, pokażą drogi działania. Tyle że nie wierzę, by tak dalekosiężną pracę byli w stanie wykonać politycy, z których większość kieruje się perspektywą długości kadencji. Większą nadzieję pokładam w koncernach, które – nie miejmy złudzeń – kierują się wyłącznie zyskiem, ale to właśnie mając na uwadze, patrzą dalej i muszą pracować nad technologiami, które spełnią zmieniające się oczekiwania klientów. A dla wielu z nich od pewnego czasu wartością stało się, np. czyste powietrze, zwłaszcza że jego niską jakość, nie tylko zimą, odczuwają na własnej skórze. Oczekują więc materiałów budowlanych, które pozwolą izolować domy, zmniejszając koszty zużycia paliwa na jego ogrzanie. Karierę robią panele fotowoltaiczne, bo pozwalają obniżyć rachunki za prąd, przy czym dla wielu klientów wartością takiego rozwiązania jest i to, że zmniejszają emisję zanieczyszczeń do atmosfery.
Koncerny myślą też o innych źródłach energii niż paliwa kopalne, choć niekoniecznie dlatego, że przejmują się szkodliwym dla Ziemi i jej mieszkańców obciążeniem atmosfery dwutlenkiem węgla. Czas paliw kopalnych po prostu się kończy. Także dlatego, że ich wydobycie będzie coraz droższe, więc zawczasu trzeba pomyśleć o innych zasobach, na których da się zarabiać, np. o bezpośrednim poborze energii słonecznej. Można sobie wyobrazić, że nauka pozwoli też wykorzystać w skali przemysłowej mechanizmy organizmów fotosyntetyzujących, co z kolei umożliwiłoby pozyskiwanie żywności przy mniejszej produkcji dwutlenku węgla.
Zmiany proponowane przez rząd lub korporacje robią wrażenie skalą, przy której starania jednostki, która segreguje śmieci, nie korzysta z jednorazowych torebek foliowych i nie wyrzuca jedzenia, wydają się bez znaczenia. Oboje wiemy, że tak nie jest. Ale jak poruszyć wyobraźnię tych, którzy wciąż uważają, że np. jedna foliówka więcej nikomu życia nie zniszczy?
Dla ocalenia naszej cywilizacji to pytanie fundamentalne: w jaki sposób przekazać racjonalne argumenty, by działały pozytywnie na emocje? Podstawą jest edukacja i zaufanie nauce, ale nie mniej ważne jest przekonywanie, że nowe nawyki mogą stać się częścią atrakcyjnego stylu życia. Takiego, którym robimy coś dobrego podczas trywialnych codziennych czynności. W imię dobra wspólnego segregujemy więc śmieci, staramy się oszczędzać energię (zwłaszcza że i tak wiele jej trwonimy), izolujemy ściany, zamiast podkręcać ogrzewanie, ograniczamy zużycie wody, kupujemy rzeczy wielokrotnego użytku. Wszystko to są działania racjonalne i uzasadnione, które przekute w nawyk i potraktowane sumarycznie, dadzą wyraźny efekt. Jednak nie spowodują szybkiego wyhamowania globalnego ocieplenia, bo to już nie jest możliwe.
Taje przecież wieczna zmarzlina na półkuli północnej, uwalniając do atmosfery związany w niej dwutlenek węgla i jeszcze silniejszy gaz cieplarniany, metan. Ocieplenie źle wpływa na lasy iglaste, które ustępując drzewom liściastym, uwalniają nagromadzony w podłożu węgiel, utleniający się do postaci dwutlenku węgla. Odwrócenie tej tendencji to praca dla pokoleń, co nie zmienia faktu, że pracę nad tym trzeba rozpocząć szybko. Najlepiej od razu, zwłaszcza że nie brakuje działań, których podjęcie już teraz jest pilne, bo zapobiegają skutkom postępującego ocieplenia klimatu: zmiana gospodarki leśnej, oszczędne gospodarowanie zasobami wody pitnej, przekształcenie rolnictwa na mniej destrukcyjne dla naturalnych ekosystemów. To wszystko oznacza też zmiany w naszym życiu.
Coraz więcej osób, niekoniecznie przejętych emisją dwutlenku węgla, raczej przerażonych piekłem masowej hodowli, deklaruje: ograniczam jedzenie mięsa.
Gdy takich konsumentów będą rzesze, producenci żywności – żeby zarobić – zaczną się poważnie zastanawiać: co zamiast krów? Może owady? A może inne bezkręgowce, przecież ślimaki lub krewetki też lubimy jeść? Człowiek musiał jeść białko zwierzęce, ale niekoniecznie w postaci wołowiny czy wieprzowiny, a już na pewno nie w takich ilościach, w jakich są one spożywane w krajach rozwiniętych. Nie chodzi o ortodoksyjny weganizm (chociaż przemysł spożywczy i farmaceutyczny pozwalają już uniknąć konieczności jedzenia zwierząt), niemniej kuchnia wegetariańska może być atrakcyjna także dla fakultatywnych mięsożerców – byle by spróbowali. Natomiast pomysły syntetycznej produkcji mięsa jeszcze przez lata będą pozostawały chyba poza naszym zasięgiem technologicznym i finansowym
Indywidualne działania niewiele jednak zmienią, jeśli nie wpasują się w system, który sprzyja ograniczaniu ilości jedzonego mięsa czy produkcji śmieci. On nie powstanie bez presji ze strony wyborców i konsumentów, którzy kartkę wyborczą i kartę płatniczą powinni traktować jak środki wpływu na polityków i producentów, by podjęli działania na dłuższą metę dobre dla wszystkich. Ale mnie się to zawsze sprowadza do tego samego: ludzie muszą zrozumieć pewne prawidłowości, zaufać nauce i dzięki temu uznać, że to, co robią dla środowiska, to jest po prostu dobra rzecz, więc warta zachodu. Działanie wyłącznie na perswazji odwołującej się do emocji jest ryzykowne, bo nigdy nie wiadomo, czy nie pojawi się bardziej skuteczny demagog.
Jak będzie wyglądał świat w 2050 r., o ile będziemy umieli zmienić swoje nawyki? I co się z nim stanie, jeżeli w postanowieniu poprawy okażemy się niekonsekwentni?
Jedno jest pewne – światowa społeczność za trzy dekady będzie liczyła prawie 10 mld ludzi. Poza tym nic nie jest pewne, więc nie wiem, jak na to pytanie odpowiedzieć. Opowiem więc, jak bym chciał, żeby wyglądał świat, którego sam już nie poznam.
Wyobrażam sobie, że powstaną mechanizmy zapobiegania najgroźniejszym zjawiskom, m.in. ociepleniu klimatu. Zmieni się sposób odżywiania ludzi, służący i tym, którzy się przejadają, i tym, którzy nie dojadają. Zmniejszy się ilość rozpraszanej, marnotrawionej energii. Jednak, obawiam się, że powstaną też konflikty między populacjami, bo nie dla każdego kraju ocieplenie klimatu będzie jednakowym zagrożeniem. Najbardziej zaszkodzi ludziom mieszkającym w pobliżu równika lub w strefie umiarkowanej – ci zapewne rozpoczną migrację za chlebem. Natomiast w północnej części Rosji, gdzie znajduje się większość zasobów energetycznych, rozpad wiecznej zmarzliny i krótsza zima będą traktowane jak błogosławieństwo. Ułatwią przecież dostęp do kopalin. Jeżeli w Rosji system nie zmieni się na bardziej demokratyczny, zamiast walki z ociepleniem klimatu czeka nas zwiększanie popytu na tradycyjne źródła energii. Albo przez wykorzystywanie narzędzi ekonomicznych, albo przez internetowy trolling, podważający informacje na temat wpływu kopalin na zmianę klimatu. Jako biolog i ekolog nie potrafię przewidzieć, jaki jest najbardziej prawdopodobny rozwój wypadków. I nie ukrywam, że po prostu boję się tego, co może się stać.
Jest Pan pesymistą?
Chyba jednak tak, choć może nie powinienem, bo, po pierwsze, mam swoje lata i rok 2050 już mnie nie musi martwić, a po drugie – w dalszym ciągu wyobrażam sobie, że być może się uda! Takiego obrotu sprawy nie wyklucza rachunek prawdopodobieństwa, zwłaszcza że poczucie zagrożenia może zmobilizować ludzi do zmian, które miałyby szansę zmienić losy świata. Problem w tym, że homo sapiens, od kiedy istnieje, ma problem z odróżnianiem prawdy od fałszu, dobra od zła, a osobisty interes, czy najbliższej wspólnoty, jest mu bliższy od dobra nieznanego ogółu.
–
January Weiner
Prof. dr hab., biolog i ekolog, emerytowany wykładowca w Instytucie Nauk o Środowisku Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jego praca naukowa dotyczy tematów z dziedziny bioenergetyki, ekologii ekosystemowej, fizjologicznej i ewolucyjnej. Autor lub współautor ponad 50 oryginalnych publikacji naukowych, także podręcznika ekologii