Tych, którzy stracili domy, prosi o to samo: napiszcie, jak chcielibyście, żeby wyglądało wasze życie później.
„Pytanie zadziałało jak terapia” – przyznaje Renata Jurkowa z domu na os. św. Jana. W jadalnym stoi stół z domu na osuwisku, a jedna ze ścian robi wrażenie zbudowanej z cegieł pomalowanych na biało.
„To cegła z mojego domu rodzinnego, który też się osunął i moja mama musiała się stamtąd wyprowadzić – opowiada Stanisław Jurek, mąż Renaty. – Kiedy go rozbieraliśmy, cegłę z komina odłożyłem osobno. Potem pociąłem ją na paski, nakleiłem na ścianę i przemalowałem na biało. Chciałem mieć pamiątkę po starym domu”.
„Nasz dom był największy. Niektórzy mówili też: najładniejszy – kontynuuje jego żona. – Mieszkaliśmy w nim niecałe dwa lata. W 2008 r. spłonął zakład stolarski Staszka… Dzisiaj potrafimy już o tym opowiadać, nawet o nocy, kiedy przyszli strażacy z poleceniem ewakuacji, ale wtedy wydawało się nam, że po czymś takim już się nie podniesiemy, że coś takiego to za dużo… I w takie czarne godziny ktoś nas zapytał, jakie mamy marzenia…”
Rząd wyłożył 10 mln zł na budowę nowych osiedli, a dodatkowymi środkami pomógł w odbudowie dróg i infrastruktury. Firma JEMS Architekci zaprojektowała dla Lanckorony drewniane szaro-niebieskie domy z przeszklonymi werandami: św. Jana (wybudowane na dawnej działce krakowskiej kurii) i Słoneczne Tarasy (powstałe na działce gminy). Os. Jarzębinowe Ogrody w Izdebniku wybudowano według projektu biura architektonicznego Artura Jasińskiego. Oba projekty gmina otrzymała w prezencie. Prace ruszyły jesienią 2010 r., rok później 25 rodzin z 31 poszkodowanych wprowadzało się do nowych domów. Adresy losowano. Cztery rodziny wskazały własne działki, na których gmina wybudowała im domy. Paru rodzinom, które miały inne nieruchomości, wyremontowano dom lub mieszkanie na koszt gminy.
„Pomoc premiera i kardynała to nie wszystko – przypomina Oszacka. – Pomogła nam jeszcze rzesza innych osób, np. tych, które wpłacały na konto pomocy. Szybko nagłośniony apel pozwolił zebrać prawie 1 mln zł. Te pieniądze, wedle wcześniej ustalonego algorytmu, podzieliliśmy pomiędzy wszystkich poszkodowanych. Mogliśmy im po prostu wręczyć pieniądze do ręki”.
*
Władze gminy Lanckorona miały ustawowy obowiązek zająć się ofiarami klęski żywiołowej. Nie mogły pozostawić samemu sobie ani starszej osoby mieszkającej w małym domu, ani właściciela firmy z dużą willą. Każdy stracił przecież wszystko, nawet jeśli w konkretnych przypadkach „wszystko” znaczyło co innego. Sumy uzyskane z ubezpieczenia z reguły nie pozwalały nawet myśleć o odbudowie.
Gminy wybierały różne rozwiązania. Proponowały lokale zastępcze, jeżeli takowe miały. Budowały nowe domy – czasami według najtańszych projektów, bywało, że po najniższych kosztach. Albo stawiały osiedla kontenerów na swojej działce. Prowizoryczne rozwiązanie, nim ludzie sami nie staną na nogi. Dla osób biednych czy samotnych prowizorka mogłaby trwać do końca życia. Z kolei ofiary powodzi w Sandomierzu i okolicach z 2010 r. złożyły pozew zbiorowy o wypłatę odszkodowania za poniesione straty (w tym zatopione zakłady). We wrześniu 2020 r. Sąd Okręgowy w Krakowie przyznał im rację. Odszkodowanie ma wypłacić Skarb Państwa, biorąc odpowiedzialność za instytucje, które dopuściły się zaniechań w utrzymaniu koryta Wisły i wałów przeciwpowodziowych.
„Zapewnienie ochrony przed powodzią należy do istoty działań państwa” – uzasadniała sędzia Marta Woźniak. Oddaliła jednak pozew do powiatu sandomierskiego i gminy Sandomierz, nie dopatrując się w ich działaniach istotnych zaniedbań. Jeżeli wyrok się uprawomocni, 26 skarżących ma szansę otrzymać odszkodowanie w wysokości 17 mln zł.
W Lanckoronie też wskazywano taką drogę, namawiając ofiary osuwisk do skarżenia gminy o odszkodowanie, bo wydała pozwolenie na budowę domów na terenie osuwiskowym. Bezskutecznie – nie pojawił się ani jeden pozew. W planach zagospodarowania przestrzennego teren nie był opisany jako osuwiskowy, a dokładne badania geologiczne przeprowadzono dopiero po katastrofie. Do dzisiaj na tereny, gdzie kiedyś stały domy, przyjeżdżają wykładowcy ze studentami, by pokazać, jak pracuje ziemia.
„Zaproponowałam rozwiązanie solidarne, sprawiedliwe i możliwe do wykonania” – opowiada Oszacka przed rzędem domów os. Słoneczne Tarasy. Każdy dom nabrał przez lata innego charakteru – ktoś zmienił kolor elewacji albo układ okien, inny zasadził winograd. „I o to chodziło! Projekt był taki, że każdy mógł nowe gniazdo zaaranżować po swojemu” – podkreśla.
Przedsięwzięcie było trudne i przez to nieoczywiste. Bo kosztowało, więc wiązało się z szeregiem zabiegów, żeby zebrać pieniądze. Bo wymagało wysiłku organizacyjnego, np. przy pisaniu specustawy pozwalającej gminie Lanckorona na przekazanie poszkodowanym nowych domów w formie darowizny.
„Ile się nachodziłam, żeby niektórych do tego przekonać – pamięta Oszacka. – Ludzie do końca – do momentu otrzymania orzeczenia inspektora budowlanego o konieczności opuszczenia budynku – wierzyli, że stanie się cud i będą mogli zostać”.
Do dziś uważa taką formę pomocy za najbardziej adekwatną.
„Bo udało nam się pomóc poszkodowanym skutecznie, konsekwencje klęski żywiołowej to już nie jest dzisiaj ich problem. Poszli dalej – podsumowuje była wójt. – Mnie zależało na tym, żeby to doświadczenie wzmocniło gminę jako wspólnotę. I to chyba się stało, bo większość mieszkańców, nawet ci, których tamta klęska w żaden sposób nie dotknęła, zaangażowała się w działania pomocowe, a potem interesowała losem poszkodowanych. Co gmina robi? Dlaczego budowa stoi? Bo stała przez parę tygodni, kiedy wykonawca próbował wytargować od gminy dodatkowe środki. Druga sprawa, nie mniej ważna, bo rzecz dzieje się w Lanckoronie, która jest po prostu ładnym miejscem – żeby to, co powstanie, było estetyczne i nie burzyło ładu przestrzennego. Skoro i tak nie mogłam dać ludziom pieniędzy na budowę ani ingerować w to, co zaczęliby tworzyć, nowy projekt dawał szansę na wprowadzenie architektury, która niebanalnie przetwarza to, co już tu jest”.
Katastrofa była w jej 12-letniej karierze wójta doświadczeniem przełomowym także dlatego, że przekonała się, jak wygląda zarządzanie, kiedy kraj przestaje być państwem resortowym. Ludzie na stanowiskach i poszczególne urzędy współpracują ze sobą, a sprawy załatwiają bez zbędnej zwłoki – na długo przed ustawowym terminem podjęcia decyzji.
„Żal, że nie jest tak na co dzień. Ale sytuacja była nadzwyczajna, bo spowodowana klęską żywiołową, która zawsze porusza wyobraźnię – komentuje. – Działać trzeba było jednak szybko – to wiedziałam od tamtej nocy, kiedy wysłałam mail do PAP-u. Czas stępia wrażliwość, niestety”.
W listopadzie 2010 r. Oszacka po raz trzeci wystartowała na urząd wójta. Wygrała w pierwszej turze, uzyskując ponad 65% głosów. Zaledwie 1% więcej niż cztery lata wcześniej, kiedy również objęła stanowisko za pierwszym podejściem.
*
„W epoce pełnego otwarcia na świat nie można już kierować wszystkim z jednego gabinetu” – pisał w książce Samorządna Polska z 2005 r. prof. Jerzy Regulski, który jako pełnomocnik rządu premiera Tadeusza Mazowieckiego koordynował wprowadzanie w Polsce samorządu lokalnego. W maju 1990 r. obywatele wybrali radnych. W tym samym roku Zofia Oszacka pierwszy raz przyjechała do Lanckorony. Stała u góry spadzistego rynku wyłożonego ciosanymi kamieniami. Wokół, jak od stuleci, stały drewniane pobielone domy, kryte gontem, z podcieniami.
„Pomyślałam: »Jakie to miejsce jest ładne«” – wzdycha była wójt, odsuwając żeliwne krzesełko od stołu ustawionego pod starym orzechem włoskim. Na zamkniętym z każdej strony podwórzu, zaledwie kilka metrów od rynku, przytłumiony gwar przerywa pianie koguta w jednym z sąsiednich gospodarstw. Przy szklankach z wodą zawisła w powietrzu ważka, patrząc na szkło wielkimi oczami. Nad płotem przeciska się na nieswoją parcelę ciężka od czerwonych jabłek gałąź z sadu. „A potem: »I jakie zapyziałe«”.
Straszyły ciemne okna opuszczonych domów. Dziury w drogach, chwasty rosnące zamiast kwiatów na zieleńcach, kosze za rzadko opróżniane ze śmieci. Sklepów było mało, zaopatrzenie takie sobie. Belki ścian historycznych chat, zamiast bielić wapnem, obijano deskami i zapokostowywano. W bocznych uliczkach niszczały domy i dawne pensjonaty zakupione przez zapobiegliwych lokatorów kapitału. Z odpadniętym tynkiem i dziurami w dachu, bez nadziei na remont i zamieszkanie, czekały na litościwy koniec, a ich właściciele na atrakcyjną działkę.
Nim Zofia wróciła na Wschodnie Wybrzeże Stanów Zjednoczonych, gdzie żyła od 1981 r., i na 25. piętro biurowca przy Szóstej Alei na Manhattanie, z widokiem na rzekę Hudson (pracowała jako specjalista ds. kontaktów społecznych w biurze Air France), poprosiła tatę o przepatrywanie ogłoszeń sprzedaży nieruchomości w Lanckoronie.
„Kupiłem” – usłyszała pewnego dnia w słuchawce telefonu. Dom stał przy rynku, wybudowany w 1927 r., należał przed wojną do burmistrza miasta (prawa miejskie, nadane przez króla Kazimierza Wielkiego, odebrano Lanckoronie w 1933 r. z powodu zbyt małej liczby mieszkańców). Oczywiście drewniany, na wysokość jednego okna, z wysokim gontowym dachem. Dom, odkupiony od Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska, która ulokowała w nim m.in. sklep z artykułami żelaznymi i swoje biura, był ruiną.
W 1994 r. Zofia z małym synem przeprowadziła się do wsi nad Skawinką. Mąż, który prowadził w Nowym Jorku biuro architektoniczne, został za oceanem. Tęskniła za nim i za miastem, ale miała poczucie, że to w transformowanej Polsce dzieją się rzeczy ważne i chce w nich uczestniczyć. Pracowała już jako rzecznik prasowy firmy izraelskiej, która budowała w Krakowie centrum handlowo-rozrywkowe Plaza, kiedy podjęła decyzję o kandydowaniu na urząd wójta Lanckorony. Był 2002 r. Po raz pierwszy od ponad pięciu dekad, kiedy zlikwidowano w Polsce samorząd terytorialny, organizowano powszechne i bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast.
*
„Nikt nie polepszy naszego bytu, jeżeli nie zrobimy tego sami – pisała Oszacka wiosną 1995 r. wraz z przyjaciółmi w założonym wspólnym wysiłkiem piśmie »Kurier Lanckoroński«. – (…) los Lanckorony leży w rękach jej mieszkańców. Bądźmy więc aktywni, nie czekajmy, aż tak zwani ONI przyjdą i coś za nas zrobią. Oni robią zazwyczaj tylko dla siebie”.
Wygrała jako kandydatka Towarzystwa Przyjaciół Lanckorony, istniejącego od 1962 r., które na początku transformacji reaktywowało grono lokalnych miejscowych i przyjezdnych miłośników miejscowości (nauczyciele, znany rysownik, historyk, farmaceutka…). Obejmowała urząd, mając w głowie plany, o których dyskutowali na spotkaniach Towarzystwa. Obliczone na to, żeby dawne miasto stało się wygodnym miejscem do życia dla miejscowych, ale zachowało charakter miejsca na uboczu. Powietrzników, jak nazywano przyjezdnych, którzy zaczęli się pojawiać u stóp Góry Lanckorońskiej dla krystalicznego powietrza od końca XIX w., miało przyciągać – jak kiedyś – naturalnością. Jednakowo daleką od plastikowego raju, jak od skansenu. Kazimierz Wiśniak, członek Towarzystwa, redaktor graficzny „Kuriera”, który mieszkał w Lanckoronie przez 30 lat, ujął specyfikę miejsca tak: „Cisza, czystość, przejrzystość powietrza pozwalała podziwiać dalekie grzbiety Tatr, a z drugiej strony kopiec Kościuszki wielkości naparstka i mglisty zarys Wawelu”.
Pierwsze pieniądze – niewielkie fundusze pozyskane w USA – przeznaczyli na odnowienie rzeźb cmentarnych i płyt nagrobnych w XIV-wiecznym kościele św. Jana Chrzciciela. Społecznie sprzątali ścieżki spacerowe i odchwaszczali ruiny średniowiecznego zamku na Górze Lanckorońskiej, broniąc je przed rozbieraniem na materiał budowlany. Projektowali otwarcie muzeum konfederatów barskich, którzy zajęli zamek w 1768 r., stąd robiąc wypady, m.in. pod dowództwem Kazimierza Pułaskiego, na całą Małopolskę, by walczyć z wojskami państw sąsiednich, przygotowujących pierwszy traktat rozbiorowy. Odnowiona Lanckorona mogłaby stać się miejscem, gdzie jak przed wojną otwierano by wille i pensjonaty, a ważnym źródłem dochodów stałaby się turystyka oparta na modnej już dwie dekady temu filozofii slow life.
„W głowie miałam Toskanię, gdzie Polacy tłumnie jeżdżą. Dlaczego nie mieliby odkryć Lanckorony, gdzie czas też płynie wolniej, krajobraz ładny, a jedzenie lokalne? – pyta retorycznie Zofia przed willą Arka, starym i obszernym domem lanckorońskim, przerobionym na restaurację, gdzie mimo pandemicznych ograniczeń kłębią się tłumy głodnych spacerowiczów. – Konfrontacja wizji z rzeczywistością była szokiem. Musiałam nauczyć się podstaw – zasuwania przy biurku nad papierkami, dzielenia pieniędzy, których zawsze jest za mało, współpracy z organizacjami i instytucjami podległymi. Oraz szukania porozumienia z ludźmi, bo kiedy ja mówiłam o konieczności odnowy rynku czy rewitalizacji zamku, oni pytali: »Po co? Czy wodociągi nie są ważniejsze?«”.
Wodociągi ostatecznie powstały, likwidując stary problem suchych studzien w gminie w małodeszczowe lata. Dlaczego jednocześnie powinno się położyć rury kanalizacyjne, wymagało już przekonywania.
„Ludzie cenią sobie to, co wchodzi do domu, ułatwiając życie, ale odprowadzanie nieczystości czy konieczność wywozu śmieci są uważane za uciążliwą daninę” – wyjaśnia. Z zazdrością myślała o gminach płaskich, gdzie każda inwestycja liniowa – podłączenie gazu czy wody – jest prostsza niż w górach i przez to tańsza. Samorządowcy górskich gmin od lat z tego tytułu starają się o większe dotacje, np. rządowe, ale bezskutecznie.
Pieniądze na odnowę rynku gmina pozyskała z funduszy PHARE – programu pomocy materialnej dla Polski i Węgier, kandydujących wówczas do unijnej wspólnoty.
„Idealne warunki, o jakich marzy każdy samorządowiec – komentuje po latach. – Gmina nie musiała wnosić wkładu własnego, o który trudno, gdy gros funduszy pochłania bieżąca działalność. Otrzymaliśmy dotację i musieliśmy się z niej rozliczyć. Przy projektach unijnych mitręga biurokratyczna jest tak duża, że, na oko licząc, 90% czasu pochłania przygotowanie projektu, 10% jego wykonanie. I trzeba mieć wkład własny. Jeżeli nie sposób go wypracować, bo np. przybywa zadań przydzielanych centralnie, a nie idą za tym fundusze, wyjściem jest zaciągnięcie kredytu. Niełatwo go otrzymać. Tyle że to czasami jedyna droga, jeżeli samorząd chce gminę rozwijać”.
Przyjaciele radzili: „Zrób coś z zamkiem” albo: „Otwórz muzeum”. Oszacka tłumaczyła: wójt najpierw musi zapłacić gminne rachunki. Jeżeli coś zostanie, może odłożyć na realizację wizji, z którą szedł na wybory. Poza tym trzeba sprzątać, prać brudy, dbać o to, żeby nikt nie chodził głodny, słabszym pomagać.
„Stanowisko wójta to nie żyrandol – opowiada obrazowo. – Ani zaszczyty. To ciężka praca u podstaw, ale twórcza, o ile wójt postara się być liderem. Musi więc być wiarygodny, bo inaczej ludzie za nim nie pójdą. Problemów nie rozwiąże sam, bo nie zna się na wszystkim, więc musi nauczyć się współpracy, np. z radą gminy, organizacjami pozarządowymi i strażą pożarną, nauczycielami i pracownikami socjalnymi. Przekładając to na konkret: wizja to świetna sprawa i nie należy zapominać o tym, po co startowało się w wyborach. Ale proza życia nie da się zlekceważyć – to ona nas uwiarygadnia w oczach tych, którzy na nas głosowali”.
Nieprzyjaciele zarzucali: „Budowa nowych domów to fuszerka”, i pokazywali zdjęcia zagrzybionej ściany. W darowiźnie działki kościelnej szukano drugiego dna, a pomoc miała nie być tak duża, jak się wydawało na pierwszy rzut oka. Od 2006 r. Oszacka startowała w wyborach jako członkini Platformy Obywatelskiej, zatem przenoszono na nią pretensje o nieudolność rządu.
„Nauka przyjmowania niesprawiedliwej oceny mojej pracy bieżącej szła mi opornie – przyznaje Zofia Oszacka. – Skoro intencje miałam dobre, cokolwiek robiłam, myślałam o innych, nadużyć na swoim koncie nie mam, więc dlaczego ktoś pyta, ile się na tym dorobiłam?”
Stanowisko wójta oddała w 2014 r., po drugiej turze, którą przegrała z członkiem Prawa i Sprawiedliwości. Nie kryła żalu. W pierwszych komentarzach mówiła wprost, że skończył się czas budowania, zaczął populizm. Dzisiaj mówi ze spokojem: „W demokracji zmiana władzy to zwykła kolej rzeczy”. Cele, które stawiała sobie przed wyborami na wójta w 2002 r., można realizować także inaczej, choć na mniejszą skalę. Byle „z” ludźmi, a nie tylko „dla” ludzi, bo jak inaczej miałaby powstać wspólnota, zwłaszcza ta lokalna.