fbpx
Zofia Oszacka, fot. Jakub Ociepa / Agencja Gazeta
Anna Mateja listopad 2020

Bez żyrandola

Wójtowanie w Lanckoronie rozpoczynałam z planem wymyślonym na podstawie dość powierzchownej znajomości spraw. Kiedy więc mówiłam: „Odnówmy rynek”, słyszałam: „Rury” albo „Rowy są zapchane”. Przez 12 lat uczyłam się, jak pogodzić oczekiwania mieszkańców z moim marzeniem, żeby Lanckorona była jak miasteczka Toskanii.

Artykuł z numeru

Kościół bez Jezusa?

Czytaj także

Anna Mateja

Naiwni wierzą zawsze

Zofia Oszacka wzięła udział w wyborach na wójta gminy Lanckorona, położonej 40 km na południe od Krakowa, bo miała dwa cele. Pierwszy: chciała, żeby w jej wsi i sąsiednich, mniej znanych przysiółkach znów było ładnie. Drugi: mobilizacja mieszkańców, dyktowana przekonaniem, że wspólne działanie prowadzi do twórczych rozwiązań.

Była wójtem od prawie ośmiu lat, gdy pod koniec drugiej kadencji, w  nocy ze środy na czwartek  – dokładnie z 18 na 19 maja 2010 r. – wysłała mail do Polskiej Agencji Prasowej. List był lapidarny: w przysiółkach gminy Lanckorona za sprawą intensywnych opadów deszczu doszło do osunięcia się ziemi i skał, ludzie zostali bez dachu nad głową, wiele domów prawdopodobnie nadaje się do rozbiórki.

Kilka dni wcześniej Maria Turek, wieloletnia pracownica Urzędu Gminy w Lanckoronie, informację, że pękła ściana w warsztacie jednego z mieszkańców, skomentowała krótko: „To nie jest dobra wiadomość”.

„Maria jest specjalistą od budowlanki” – mówi Zofia Oszacka. – W 2002 r. była moją kontrkandydatką w drugiej turze wyborów na wójta gminy. Wygrałam z nieznaczną przewagą, a że ona już pracowała w Urzędzie Gminy, gdy objęłam stanowisko, awansowałam ją na szefową jej komórki. Wiedziałam, że jest fachowcem i Urząd Gminy ewidentnie by stracił, gdyby odeszła, np. z powodów ambicjonalnych”.

Z telefonu, który odebrała w środę wieczorem na konferencji naukowej w Zakopanem, dowiedziała się, że w Lanckoronie i pobliskich wsiach ziemia dziwnie się zachowuje. Przyjechała od razu i przez kilka godzin brodziła w gumowcach, w asyście straży pożarnej i gęstego, padającego bez przerwy deszczu, po Łaśnicy i Podchybiu, lanckorońskich przysiółkach. Zobaczyła, że słupy z drutami zmieniają położenie, drogi zmieniają bieg i marszczy się na nich asfalt, na domach pojawiają się delikatne rysy albo głębokie szczeliny. Niektóre rodziny już przenosiły się do krewnych albo znajomych, obawiając się zawalenia dachu.

Od fachowców usłyszała: „To są osuwiska”. Była przekonana, że nigdy wcześniej na tym terenie coś takiego nie miało miejsca, ale po kilku dniach ktoś powiedział: „Drugi raz tracę dom i dobytek przez zsuwającą się ze stoku ziemię – coś takiego wydarzyło się tu jakieś pół wieku temu”. Ludzie zapomnieli. Ci, którzy pamiętali, mówili potem: „Przecież powodzie nie zdarzają się co roku”.

Parę tygodni później geolodzy objaśnili, co się stało na lanckorońskich stokach: pod warstwą ziemi znajduje się łupek z piaskowca, który pokrywa litą skałę. Jeżeli do ziemi dostanie się w krótkim czasie tak duża ilość wody, że przeleje się aż do warstwy łupkowej, ta zaczyna się zachowywać jak mydło i wszystko, co jest wyżej, zjeżdża w dół. Najpierw o kilka centymetrów, potem są to nawet metry, budynki pękają albo się zawalają. W Łaśnicy woda przeniknęła ponad 20-metrową warstwę ziemi.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się