Anna Mateja: Kiedy Pani Profesor wybierała studia na Politechnice Warszawskiej, planowała Pani…
Małgorzata Kujawińska: Zostać dziennikarzem, który pisze o nowych technologiach i mało znanych zjawiskach naukowych. W liceum sprawnie opanowywałam wiedzę i z przedmiotów humanistycznych, i ścisłych, więc dziennikarstwo wydawało się dobrym ich połączeniem. Na dodatek mówiłam biegle po angielsku, bo uczyłam się w liceum ogólnokształcącym z wykładowym angielskim. Za wyborem politechniki stała też przekora – starszy brat studiował fizykę na Uniwersytecie Warszawskim i nie chciałam iść w jego ślady, tylko wybrać własną drogę. Postawiłam na Wydział Mechaniki Precyzyjnej, gdzie poza inżynierią biomedyczną, metrologią, konstrukcją drobnych urządzeń i automatyką była też optyka, a potem jej nowoczesna wersja – fotonika.
Takie raczej „drobne rzeczy”, powiedziała Pani kiedyś… A jaki miały potencjał, możemy obserwować właśnie teraz, kiedy jadąc pociągiem w senny poranek do Warszawy, ludzie na smartfonach i laptopach załatwiają zdalnie pierwsze sprawy służbowe, pracują nad tabelkami i wykresami, co bardziej zrelaksowani – oglądają film.
Często nie zdając sobie sprawy, jakie rozwiązania w tych urządzeniach wykorzystano. Tymczasem, obok elektroniki, najważniejsza jest w nich fotonika – nauka o wykorzystaniu światła do zapisu, przenoszenia, modyfikacji i odtwarzania informacji. Jest ona również obecna w diagnostyce medycznej, terapii czy chirurgii laserowej oraz w produkcji, gdzie lasery stosuje się do cięcia, wiercenia, znakowania czy zmiany własności powierzchni. Dzisiaj wykorzystujemy ogromny zakres długości fali światła: od ultrafioletu do bardzo dalekiej podczerwieni, tzw. teraherców, kiedy długość fali sięga od 200 nanometrów do 1 milimetra. (Dla porównania: światło widoczne ludzkim okiem jest niewielkim wycinkiem tego zakresu, bo obejmuje długość fal od 380 do 760 nanometrów). W 1971 r., kiedy zostałam studentką, taka skala zastosowań światła była trudna do wyobrażenia. Moją uwagę skupiały wówczas lasery, wymyślone zaledwie 10 lat wcześniej.
W Polsce była w ogóle możliwa praca nad urządzeniem, które wykorzystuje zjawisko wymuszonej emisji wiązki światła?
Jak najbardziej, więc nie oglądaliśmy wiązki laserowej ani urządzeń zdolnych do jej emisji wyłącznie na ilustracjach w podręcznikach. Zespół naukowy z Politechniki Warszawskiej konkurował z badaczami z Wojskowej Akademii Technicznej, bo obu uczelniom zależało na pierwszeństwie w skonstruowaniu pierwszego polskiego lasera. Efekty prac wykorzystały Polskie Zakłady Optyczne, uruchamiając produkcję dużej gamy laserów. Powstały też pierwsze firmy budujące laserowe urządzenia medyczne. Nasz wydział kształcił kadry optyków-konstruktorów aparatury optycznej i fachowców, którzy pracowali nad rozwojem i zastosowaniami metod optycznych, wykorzystujących światło konwencjonalne i laserowe.
Byłam na drugim roku studiów, kiedy prof. Romuald Jóźwicki rozpoczął wykłady z nowego działu optyki, jakim była wówczas holografia.
Czyli technika rejestracji i uzyskiwania obrazów trójwymiarowych metodą rekonstrukcji fal świetlnych.
Przyszłam posłuchać z ciekawości, tymczasem holografia zafascynowała mnie tak bardzo, że podczas wykładów prof. Jóźwickiego doszłam do wniosku, że jednak nie zostanę dziennikarką. Bo nauka i technika są na tyle ciekawe, że warto nie tylko o nich pisać, ale samemu je tworzyć.
Co jest w nauce tak pasjonującego?
Odpowiem na przykładzie holografii, która wymaga od naukowców przede wszystkim otwartości. I to w różnych znaczeniach tego słowa.
Bo to jest tak: najpierw musimy być dobrzy w swojej „działce”. Z czasem ambitni, zdolni i pracowici stają się rozpoznawalnymi w kraju i na świecie ekspertami, ale to dopiero początek drogi…
Na każdej konferencji naukowej staram się słuchać większości referatów, nie tylko tych związanych z moją dziedziną czy aktualnie realizowanym tematem, bo one mogą mnie zainspirować. Albo doprowadzić do nawiązania współpracy z nieznanym mi zespołem badawczym. To jest właśnie otwartość, o której przed momentem mówiłam.
Ponadto powinniśmy pielęgnować w sobie te cechy charakteru, które pozwalają angażować się na rzecz naszego środowiska. Ale też zachować wrażliwe ucho na potrzeby społeczne, które, dzięki naszym osiągnięciom, potrafimy zaspokoić. No i na koniec to, co chyba najważniejsze: choć każdy z naukowców ma różne cele, zawsze konieczne jest zachowanie młodzieńczego zapału. Można nad jakimś problemem pracować nawet kilka dekad, ale kolejne dociekania powinny, budząc ciekawość, na swój sposób bawić. To pozwala patrzeć szeroko – widzieć swój temat i dziedzinę w kontekście innych zagadnień badawczych – i budować liczącą się w świecie naukę.
Holografia w czasach kiedy Panią zafascynowała, była zupełnie inna od jej obecnej postaci.
Ale wciąż intryguje mnie równie mocno jak wówczas, gdy na drugim roku studiów, wybierając specjalizację, zdecydowałam się zająć optyką, dzięki czemu holografia została ze mną na całe życie. Jej dotyczyły prace, za które otrzymywałam kolejne stopnie naukowe, i najważniejsze publikacje. Tyle że teraz moje projekty badawcze bazują na holografii cyfrowej. Technologia holograficzna zmieniła się z tradycyjnej, która korzystała, podobnie jak dawne aparaty fotograficzne, z materiałów fotograficznych (tylko o znacznie większej zdolności rozdzielczej), na cyfrową mniej więcej 15 lat temu. Ale np. problem pamięci holograficznej, którym zajęłam się w pracy magisterskiej, obronionej przecież w 1976 r., stał się w pełni aktualny dopiero teraz, kiedy wymagania dotyczące magazynowania danych zaczęły przekraczać możliwości pamięci supermagnetycznych. Pamięć holograficzna umożliwia bowiem zapisywanie danych całymi stronami informacji i obrazami, zamiast pojedynczymi bitami. Dodatkowo dane można upakować w całej objętości materiału holograficznego.
W latach 70., kiedy powstawała holografia, naukowcy wyobrażali sobie, że stanie się ona prędko podstawą holograficznego kina i telewizji, wówczas w wersji analogowej. Plany ambitne, ale nie wyszły poza próby laboratoryjne. Rozwój holografii cyfrowej oraz komputerowej, a także dynamiczny przyrost rozdzielczości detektorów matrycowych i cyfrowych modulatorów światła przybliżył nas do realizacji tego marzenia w wersji cyfrowej. Czyli dostosowanej do poziomu, na jakim znajdują się telekomunikacja i multimedialne urządzenia cyfrowe.
Przy okazji sprostowanie: medialne doniesienia, np. o holograficznym koncercie Abby, nie mają nic wspólnego z technologią, o której mówię. To płaski obraz lub ich zestaw, który daje złudzenie pewnej trójwymiarowości. Holografia cyfrowa generuje natomiast taki sam front świetlny, jaki dawałby rzeczywisty obiekt trójwymiarowy. I przypuszczam, biorąc pod uwagę skalę prowadzonych prac, że cyfrowa telewizja holograficzna znajdzie zastosowanie komercyjne już za kilka lat. Dzisiaj natomiast holografia cyfrowa zmienia radykalnie mikroskopię optyczną, znaną od ponad 150 lat.
Od czasów Carla Zeissa, utalentowanego rzemieślnika, który skonstruował pierwszy mikroskop, i Ernesta Abbego, fizyka z uniwersytetu w Jenie, który dostarczył mu konkretnych informacji, jak można to urządzenie udoskonalić.
Obecnie przechodzimy na mikroskopię cyfrową, rejestrującą cyfrowo obraz mikroobiektu pochłaniającego światło i przez algorytmy przetwarzania obrazu wizualizującą te jego cechy, które interesują badacza. Mój zespół pracuje natomiast nad udoskonaleniem mikroskopów holograficznych, które pozwalają poznać i zapisać pełną informację o obiekcie za sprawą rejestracji hologramów w układzie mikroskopowym. Możemy poznać amplitudę, czyli ilość światła przechodzącego przez dany punkt, i jego fazę – czas opóźnienia światła. Uzyskana dzięki temu informacja ilościowa o obiekcie biologicznym (np. o komórkach rakowych) lub technicznym (np. o elementach światłowodowych) może być wykorzystywana we wstępnej diagnostyce lub w kontroli jakości mikroobiektu. By to w ogóle było możliwe, trzeba te struktury poznać, czyli zmierzyć ich parametry w całej objętości, czemu służą techniki tomograficzne.
Urządzeniem, które to umożliwia, jest tomograficzny mikroskop fazowy, który w konkursie TEAM-TECH, ogłoszonym przez Fundację na rzecz Nauki Polskiej, otrzymał 3,4 mln zł dofinansowania na „opracowanie, przetestowanie i przygotowanie do komercjalizacji”.
Tak właśnie. By przybliżyć nasze zamierzenia, skupię się na jednym z zastosowań, tzn. wykorzystaniu tomografu holograficznego do badań histopatologicznych, które mają ogromne znaczenie w rozpoznawaniu chorób nowotworowych, wielu schorzeń zapalnych i zwyrodnieniowych oraz w monitorowaniu leczenia. Obecnie wygląda to tak: histolog pobiera wycinek tkanki, który następnie jest utrwalany, utwardzony, krojony na skrawki o kilkumikrometrowej grubości, barwiony, by ostatecznie znaleźć się pod mikroskopem. Proces trwa nawet dobę, zależnie od tego, co histolodzy chcą zobaczyć. W trakcie operacji chirurgicznych stosuje się procedurę uproszczoną, pracując na wycinkach mrożonych i barwionych, ale, jak mi to powiedział pewien histopatolog – badanie tak przygotowanej tkanki przypomina badanie żaby rozjechanej przez samochód. Mrożenie rozrywa bowiem część komórek. A jeszcze trzeba wziąć pod uwagę, że w próbce o grubości milimetra komórki nowotworowe, jeśli badanie ma zweryfikować ich obecność, mogą być rozmieszczone na różnej głębokości, co wymaga przygotowania i analizy obrazu wielu próbek z tego samego wycinka. Wykorzystanie tomografu holograficznego, mam nadzieję, pozwoli analizę wycinków tkanki przyspieszyć.
Choćby dlatego że zamiast wielokrotnych pomiarów wystarczyłby jeden. Domyślam się, że analiza objętościowa bazuje na trójwymiarowym obrazie wnętrza tkanki?
To jest taka różnica jak między zdjęciem rentgenowskim a informacją uzyskiwaną przez tomograf rentgenowski. Pierwsze badanie daje nam obraz nałożonych na siebie struktur ciała i kości, więc interpretacja wyniku jest trudna. Podczas badania tomograficznego uzyskujemy trójwymiarową wizualizację struktur, które w różny sposób pochłaniają promieniowanie. Powstały cyfrowy zbiór informacji pozwala się przeogniskowywać na kolejne warstwy badanej struktury i oglądać dokładnie utrwalone na obrazie detale.
Jednym z zadań wspomnianego projektu, finansowanego przez Fundację na rzecz Nauki Polskiej, jest budowa przyrządu i opracowanie pełnej analizy danych, które realizować będą tomograficzne badania komórek i tkanek: ich morfologię, wzrost, zmiany. A być może także badanie kolonii bakterii dla ich identyfikacji. I jeszcze jest farmakologia, w której mikroskopia tomograficzna też bardzo się może przydać. Oddziałując na komórki substancjami chemicznymi – zależnie od zapotrzebowania: albo dla ich regeneracji, albo dla ich zniszczenia – wygodnie byłoby monitorować i mierzyć na trójwymiarowym obrazie, jak one oddziałują na komórki konkretnego pacjenta. Nasz mikroskop dawałby taką możliwość. Nie mówię, że tomografia holograficzna odpowie na wszystkie pytania lekarza, ale dodanie mu narzędzia ilościowej analizy przezroczystych struktur, bez konieczności ich barwienia i modyfikacji, może sporo zmienić.
I maszyna zastąpi histopatologa „szkiełko i oko”?
Niekoniecznie i nie teraz, przed nami jeszcze długa droga. Nie potrafimy na razie zapisać w postaci algorytmu każdej zmiany, jaka może się w komórce lub tkance pojawić. Trzeba najpierw znaleźć korelację między dotychczasowymi diagnozami ekspertów bazujących na tradycyjnie barwionych próbkach a wynikami uzyskiwanymi w naszym urządzeniu. Na podstawie tych przypadków musimy stworzyć, i ciągle poszerzać, zbiór algorytmów rozpoznających przypadki „podejrzane”. A im biblioteka będzie zasobniejsza, tym nasze zaufanie wobec automatycznych procedur rozpoznawania powinno być większe.
To jest moja wizja działania na wiele lat. Na razie jesteśmy na etapie angażowania lekarzy z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego i Centrum Zdrowia Dziecka w Międzylesiu, by się dowiedzieć, jakiego rodzaju ekspertyz – i narzędzi do ich uzyskiwania – potrzebują. Ale też: czy badania ilościowe, wykonywane przez tomograf holograficzny, mogą być potwierdzone przez ekspertyzy najlepszego histopatologa? Czy maszyna może zmniejszyć czas oczekiwania na wyniki? Bo, wracając do pytania, czy może ona zastąpić człowieka w ocenie wyników, w sytuacji lawinowego przyrostu próbek histopatologicznych, choćby z racji coraz bardziej powszechnej profilaktyki, brakuje fachowców do ich oceny.
Bo to żmudna, niewdzięczna praca.
I w cieniu. Problem jest na tyle poważny, że wcale nierzadko w lokalnych szpitalach badań histopatologicznych już się nie przeprowadza, ale przesyła próbki tkanek do większych placówek. Namysł, jak ułatwić pracę tych fachowców, staje się więc potrzebą chwili, a nie futurystyczną mrzonką. Teraz wyobraźmy sobie, że przeprowadzenie jednego pomiaru umożliwia dotarcie do np. 10 poziomów próbki histopatologicznej, co pozwala na szybsze przeprowadzenie analizy. To już byłoby coś! Poza tym, gdyby możliwa była, dzięki bibliotece danych, automatyczna ocena niektórych próbek, choćby takich, w których nie znaleziono niczego niepokojącego, być może udałoby się ograniczyć pulę materiału do zbadania przez ekspertów do np. 10%.
Jako naukowiec zawsze Pani pyta: czego potrzebujesz?
Gdybym zetknęła się z tym problemem np. 30 lat temu, chyba zrobiłabym inaczej: przejrzałabym literaturę na ten temat, a potem usiłowałabym rozwiązywać szczegółowe problemy w laboratorium. Zgromadzona wiedza i doświadczenie zmieniają perspektywę. Dziś uważam, że najpierw trzeba się dowiedzieć, czego ludzie chcą: jakie problemy do rozwiązania mają lekarze, mechanicy eksperymentalni czy przedsiębiorcy i co ze swoim zespołem mogę dla nich zrobić. I tylko tyle. Nie ma powodu wciskać na siłę pomysłów czy urządzeń im niepotrzebnych tylko dlatego, że jako ich autorzy jesteśmy do nich przywiązani, więc zależy nam na upowszechnieniu proponowanych rozwiązań.
Z drugiej strony, dysponując odpowiednią wiedzą, możemy zaproponować nowatorskie narzędzia. Kilka miesięcy temu zgłosiła się do konsorcjum, w którym za fundusze unijne prowadzimy badania obliczone na zaspokojenie potrzeb przedsiębiorców, firma z Belgii produkująca wysokiej klasy kominki, montowane m.in. w luksusowych hotelach i willach zamożnej klasy średniej. Z rynku zaczęły ją wypychać obostrzenia ekologiczne. Właściciele firmy pojawili się u nas z pytaniem: co dalej? Zaproponowaliśmy im rozwiązanie zapewniające tzw. wirtualny ogień w rzeczywistym kominku. Patrząc na płomienie, ulegamy złudzeniu trójwymiarowego i zmiennego w czasie obrazu, tym bardziej że emituje on ciepło, a nawet trzaski palonych polan.
Brzmi niesamowicie.
Ale jest prawdziwe i może uratować tej firmie życie na rynku. Trzeba tylko umieć słuchać. Jeżeli zależy nam na transferze technologii i innowacji, to umiejętność podstawowa.
Mogłaby Pani powiedzieć: „Jestem naukowcem od spraw poważnych. Mnie zajmuje badanie tkanek, a nie konstruowanie ekologicznych kominków dla bogatych ludzi”. Czemu Pani Profesor tak nie myśli?
W nauce są dwie krańcowe grupy (ale też dużo pomiędzy). Jedna uważa, że jej powołaniem jest uprawianie nauki czystej, więc nie obchodzi jej zastosowanie. Liczy się przede wszystkim wybrany kierunek badań, poparty osobistym przekonaniem, że jest on trafny. I tacy naukowcy potrafią uzyskać znakomite efekty. Ale mój charakter jest inny i dlatego należę w dużej mierze do drugiej ze wspomnianych grup (choć i w nauce czystej osiągam liczące się wyniki). Skoro mam w ręku wiedzę, dlaczego oparte na niej projekty konkretnych udogodnień mam odkładać na półkę, na zasadzie: zrobiłam, rozliczyłam się z otrzymanych funduszy, publikacje napisałam – kończymy pracę. Jeszcze w trakcie badań albo tuż po ich zakończeniu zastanawiam się, kogo powinnam zainteresować naszymi wynikami. Kto doceni ich znaczenie i je wykorzysta? Nauka musi służyć człowiekowi. Bez tego jaki sens miałyby wszystkie nasze zmagania?
Nigdy nie brakowało ludzi, szczególnie wśród polityków, którzy uważali, że nauka o tyle jest istotna, o ile jest użyteczna. Pani jest bliskie takie przekonanie?
Mnie bliskie jest zachowanie równowagi. Pamiętam sytuację z lat 80. czy 90., kiedy polscy naukowcy mieli całkiem spore osiągnięcia, tyle że zastosowania doczekiwały się tylko niektóre z nich i często poza granicami Polski. A nauce aplikacyjność jest bardzo potrzebna. Gdyby w Polsce było tyle firm zainteresowanych innowacjami ile w Niemczech (i to na tyle szczerze, że wręcz chodzą po laboratoriach, przedstawiając swoje potrzeby lub szukając badań, które mogą wykorzystać), kultura transferu technologii byłaby zupełnie inna. Ale na razie jest, jak jest, i zmienia się to powoli.
W Polsce finansowanie nauki realizowane jest w głównej mierze przez Fundację na rzecz Nauki Polskiej, Narodowe Centrum Nauki oraz Narodowe Centrum Badań i Rozwoju. Korzystałam z programów każdej z nich, ale największą atencję mam dla działań FNP. To jedyna znana mi polska instytucja, która przyznając fundusze na badania, kładzie nacisk przede wszystkim na doskonałość naukową, a po wyborze laureata kieruje się zaufaniem do naukowca. Na ile to możliwe, ogranicza biurokrację. Zakłada, że to naukowiec wie lepiej, bo jego kompetencje potwierdzają np. dotychczasowe prace i wyniki.
Programy FNP są w sposobie przyznawania i realizacji podobne do European Research Council, która granty, warte kilka milionów euro, przyznaje na badania naukowe obciążone dużym ryzkiem. Niekoniecznie więc muszą się one zakończyć spektakularnym sukcesem w postaci przedstawienia światu odkrycia czy chociaż nowej technologii.
Liczy się coś innego: idea – ciekawa na tyle, że warto się nią zająć.
Co składa się na sukces w nauce? Doświadczenia znanych uczonych są takie, że właściwie nie ma reguł. Ludwik Pasteur był bałaganiarzem, który pracował bez metody naukowej, przez co długo nikt nie traktował poważnie jego badań nad wścieklizną. Robert Koch, odkrywca prątka gruźlicy, dla odmiany działał metodycznie niczym pruski aptekarz. A Johannes Müller, znakomity fizjolog i anatom, zmieniał tematy naukowe jak rękawiczki i choć był osobą mało kontaktową, stworzył silną szkołę badawczą z licznym gronem wychowanków.
Wydaje mi się, że pierwsza rzecz to ciekawość połączona z determinacją. W takim sensie, że jeśli coś mnie zaciekawi, dążę konsekwentnie do zrozumienia. Druga rzecz – co jakoś wynika z determinacji – to pracowitość. Trzecia to spotkanie odpowiednich ludzi, którzy potrafią nas zainspirować, ale też podtrzymają determinację i zaciekawienie, właściwie ukierunkują pracowitość.
Miała Pani szczęście spotkać takich ludzi?
Bez nich nie byłabym tu, gdzie jestem. Do dziś pamiętam długie, ważne dla mnie rozmowy, prowadzone z profesorami: Jimem Burchem i Colinem Forno z National Physical Laboratory w Teddington pod Londynem. To znakomite laboratorium, gdzie uzyskałam stypendium dzięki British Council w 1986 r. Miesięcznie otrzymywałam 260 funtów, za co musiałam wynająć pokój i się utrzymać. Zabranie rodziny nie wchodziło zatem w grę, ale mąż, który podobnie jak ja jest inżynierem, więc wiedział, jaką szansą jest dla mnie ten staż, został w kraju z dwojgiem kilkuletnich dzieci na 10 miesięcy. Wspominam o tym, bo nie osiągnęłabym nawet połowy z tego, co mam, gdyby mój mąż nie był taki, jaki jest. Przez lata byłam eksperymentalistką i spędzałam długie godziny w laboratorium. Późne powroty do domu i obecność problemów holograficznych w domowym zaciszu były na porządku dziennym. My sobie bardzo pomagaliśmy. Inaczej albo byśmy się rozstali, albo rzuciłabym tę robotę.
A wracając do laboratorium w Teddington – chyba okazałam się warta zaufania, bo przedłużono mi stypendium o rok (mąż zaczął pracować w Imperial College pod Londynem, więc mogliśmy już mieszkać w Wielkiej Brytanii całą rodziną), dzięki czemu zebrałam wówczas sporo ciekawego materiału. Dlatego tłumaczę młodym współpracownikom, że oderwanie się choć na chwilę od własnego środowiska i wyjazd do nieznanych sobie ośrodków naukowych są potrzebne i konieczne, jeżeli chcemy być twórczy. Najlepiej, oczywiście, znaleźć się w znakomitym zespole z super wynikami, ale jeśli to nie jest możliwe, istotna jest sama odmiana i możliwość porównania.
W 1980 r., podróżując z bratem, fizykiem, będącym na stypendium w Massachusetts Institute of Technology, ze wschodniego na zachodnie wybrzeże USA, zadzwoniła Pani do Michigan University w Ann Arbor, gdzie w 1962 r. rozpoczęły się badania nad holografią. Jak rozpoczyna rozmowę dziewczyna zza żelaznej kurtyny, która przyjechała co prawda na wakacje, ale skoro już tu jest…?
Zwyczajnie: zapytałam, czy mogłabym zobaczyć ich laboratorium. „Proszę bardzo” – usłyszałam w słuchawce. Zdumienie wywołało moje pytanie, czy mogłabym zostać u nich na cztery tygodnie praktyk. Prof. Emmett Leith, jedna ze sław holografii, tak na mnie popatrzył… Usłyszałam jednak: „Jeśli chcesz, nie mam nic przeciwko, ale środków żadnych nie mam”. Zamieszkałam w mieszkaniu znajomego, brat wyasygnował jakąś sumę na moje utrzymanie. I w ciągu tego miesiąca zebrałam materiał, który pozwolił mi, wraz z prof. Michaelem Chenem, opublikować dwa artykuły w „Optics Communications”, jednym z najważniejszych międzynarodowych czasopism optycznych. Tyle że najczęściej pracowałam w laboratorium od 7.00 do 22.00.
Nim jeszcze zadzwoniłam do Ann Arbor, wykonałam ten sam ruch w Bostonie, telefonując do laboratorium Polaroid Corporation, gdzie pracowano nad hologramami tęczowymi (odczytuje się je światłem białym, obecnie powszechnie wykorzystywane nalepki to właśnie hologramy tęczowe). Dzięki temu poznałam kolejną ważną dla mnie naukowo osobę – prof. Stephena A. Bentona, który, co było wówczas dużym osiągnięciem, wykonywał hologramy o wymiarach metr na pół metra, rejestrujące dzieła sztuki.
Taka samodzielność nie budziła zdumienia?
Chyba tak, ale działało zaskoczenie. Pozytywne. Poza tym, choć zdaję sobie sprawę, że w środowisku naukowym nie brakuje zawiści czy źle pojętej ambicji, miałam szczęście spotykać przede wszystkim przychylnych mi ludzi. Czuję się tak, jakbym zaciągnęła wówczas jakiś dług niezasłużonej życzliwości. Dzisiaj staram się go spłacać, pomagając młodym ludziom, którym nauka się podoba. A chyba potrafię rozpoznać, którzy z nich nie chcą się prześlizgnąć przez życie, bo mają ambicję zrobić coś ciekawego.
Jak się to przejawia?
Nie patrzą w laboratorium na zegarek. Jeżeli ktoś planuje zawęzić pracę naukową do odrobienia ośmiu godzin dziennie, nie powinien w ogóle wybierać tej drogi. Nauka na takie życie nie pozwala. Popłaca też traktowanie trudności jako wyzwania, a nie przeszkody. Kiedy zostałam prezydentem International Society for Optical Engineering, a byłam pierwszą kobietą, która stanęła na czele tej największej na świecie organizacji optycznej, zaczęłam się zastanawiać: dlaczego ja? Z jakiego powodu udało mi się to osiągnąć? Wyszło mi, że nie jestem małostkowa, trudności dopingują mnie do działania, potrafię słuchać, umiem pomagać, ale wiem też, czego chcę, i nie obawiam się konsekwencji wypowiadania swoich opinii. Gdybym siedziała jak cicha myszka – dobra naukowo, ale nieprzedstawiająca własnego zdania – nikt by się nie dowiedział, że je mam i potrafię zabrać głos publicznie.
Jest w optyce miejsce na metafizykę? A może dla Pani światło to wyłącznie fala elektromagnetyczna, która rozchodzi się z prędkością 300 tys. km na godzinę, przenosząc energię i informację?
W Biblii światło jest obecne od pierwszych jej wersów i choć to tylko literacki opis „światłości”, która jest „dobra” i została „oddzielona od ciemności”, zawiera prawdziwe informacje. Ale w samym fotonie nie dopatruję się metafizyki – patrzę na niego wyłącznie przez pryzmat metody naukowej. I tak powinno być: nauki i metafizyki nie należy mieszać. Gdy jednak patrzę w czyste niebo, podziwiam jego głęboki błękit, niekoniecznie myśląc, że ten wspaniały widok wywołuje rozpraszanie Rayleigha. Dla krótkich fal jest ono znacznie mocniejsze i dlatego niebo jest niebieskie…
Małgorzata Kujawińska – Prof., specjalistka w zakresie optyki stosowanej i inżynierii fotonicznej. Wykładowca w Instytucie Mikromechaniki i Fotoniki Wydziału Mechatroniki Politechniki Warszawskiej oraz na uczelniach zagranicznych (m.in. University of London, Oxford University). Autorka blisko 450 publikacji i komunikatów konferencyjnych. Laureatka prestiżowej nagrody SPIE (The International Society for Optics and Photonics) w dziedzinie metrologii optycznej, wielu krajowych i zagranicznych programów badawczych.