fbpx
Tadeusz Zatorski wrzesień 2020

„… skąd nasz ród”

Nie jest wcale oczywiste, że to książka „zapomniana”. W końcu jej tytuł stał się w polszczyźnie synonimem ciemnoty i zapyziałości połączonych z groteskową „dumą narodową”.

Artykuł z numeru

Gdy choruje nasza psychika

Gdy choruje nasza psychika

Czytaj także

Georgina Gryboś-Szczepanik

Na pomniku historii

Wojciech Młynarski zdefiniował „Ciemnogród” jako „swojskiej głupoty balon kretyński”. Cóż więc dziwnego, że obecną polską Downing Street lud nazwał „ulicą Ciemnogrodzką”? Ale kto czytał samą powieść Stanisława Kostki Potockiego, proszę podnieść rękę. Otóż to: nie widzę.

I trudno się temu dziwić. Wydana w 1820 r. Podróż do Ciemnogrodu to lektura mało porywająca. Bo też nie wątła akcja, kończąca się – jakżeby inaczej? – zwycięstwem dobra nad złem, mądrości nad głupstwem i szczęśliwym małżeństwem dwojga bohaterów, jest w niej najistotniejsza. Ta akcja oparta jest zresztą na dobrze znanym i sprawdzonym modelu wypracowanym przez Sebastiana Branta w Statku głupców czy Jonathana Swifta w Podróżach Guliwera. Do Ciemnogrodu, osobliwego królestwa położonego chyba gdzieś w Azji, którego mieszkańcy mówią jednak językiem dziwnie zbliżonym do polskiego i ubierają się nawet podobnie jak polscy „Sarmaci”, peregrynują niczym do Rzymu przedstawiciele wszystkich nacji. Narrator wraz ze swym młodym przyjacielem Wacławem przyłącza się do wyruszającej tam właśnie narodowej pielgrzymki polskiej i w czterech częściach opisuje swoje wrażenia z wyprawy. I to ów „opis obyczajów” ciemnogrodzkich, tzn. rzeczywistości społecznej w Polsce przełomu XVIII i XIX w., opis skądinąd dość rozwlekły, jest sednem opowieści.

W Ciemnogrodzie panuje monarcha tytułowany „Najciemniejszym Panem”, ale władcę interesują głównie polowania i uczty. Tematem plotek są też jego nieco końskie i mało skuteczne zaloty do lokalnych piękności. Nic więc dziwnego, że „Najciemniejszy Pan wszystko podpisuje na oślep, najczęściej, jak mówią, ziewając”, a prawdziwe rządy sprawuje zza jego pleców córka imieniem Pięknosława, źle starzejąca się singielka, rozkochana w zwierzętach futerkowych. Nie, nie – nie w kotach, w małpkach, więc kto chce zyskać dostęp do jej ucha, ofiarowuje jej takie właśnie stworzonko. Ale i ona może jedynie marzyć o dyktaturze. W rzeczywistości swoją władzę musi dzielić z miejscowymi duchownymi, „bonzami”, jak ich nazywa Potocki, przejmując to określenie ze współczesnych relacji o religiach Wschodu. Bonzowie nadają ton życiu kraju, budowle świątynne i klasztorne dominują w krajobrazie nędznych ciemnogrodzkich miast, i to oni sprawują nadzór nad oświatą oraz jedyną w państwie drukarnią. Mimo to owi święci i zwykle dobrze odżywieni mężowie bezustannie narzekają na upadek obyczajów oraz ograniczenie swych praw, bo „zaledwie raz lub dwa razy w rok święta Inkwizycja pali heretyków, kiedy dawniejszymi czasy odnawiało się co miesiąc to zbawienne widowisko”, a ostatnio niższemu duchowieństwu nakazano płacić jakieś groszowe daniny.

Bonzowie trudnią się też wyganianiem szatana z opętanych, posługując się w tych egzorcyzmach „sierścią białą z końca ogona kota czarnego wyrwaną” – równie skutecznie jak ich dzisiejsi polscy następcy salcesonem.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się