fbpx
(fot. terytoria.com.pl)
Tadeusz Zatorski lipiec-sierpień 2021

Jezus dla ateistów (ale tylko katolickich)

Jezus Niechrystus to „mowa o religii” do wykształconych spośród tych, którzy w dogmat chrześcijański już nie wierzą, ale bardzo chcieliby pozostać chrześcijanami. Cokolwiek by to miało oznaczać.

Artykuł z numeru

Sztuka zachwytu

Czytaj także

Sebastian Duda

Książka niebezpieczna?

Czy nie byłoby dobrze uznać w roku na przykład 1800 teologię za zamkniętą i zabronić teologom czynienia nowych odkryć?

Georg Christoph Lichtenberg

Ta książka wydaje się aktem odwagi. Autor, były dominikanin, przeszedł długą drogę od członkostwa w katolickim zgromadzeniu zakonnym do „zaprzestania (…) wszelkich praktyk religijnych” i dziś otwarcie określa się mianem „człowieka niewierzącego” (s. 6). Wyrwanie się z objęć zakonu, zbudowanie sobie nowej, świeckiej egzystencji budzi najwyższy szacunek i podziw. Ale ta jego „niewiara” wydaje się zjawiskiem dość niejednoznacznym. Piotr Augustyniak porzucił co prawda swój zakon i Kościół, ale nie porzucił swojego Jezusa, a choć wzywa zuchwale, by tego Jezusa odebrać „konfesyjnej doktrynie, religijnemu rytuałowi, kościelnej nowomowie, patriarchalnej, opresyjnej zwierzchności, walczącej o  polityczne wpływy” (s. 10), to przecież uważny czytelnik szybko dostrzeże za tym zuchwalstwem swoistą grę pozorów.

Nowy arcymit

Bo choć Augustyniak nie ma wiele dobrego do powiedzenia o Kościele, w którym, jak słusznie zauważa, panuje „wymóg skostniałego posłuszeństwa i feudalnego poddaństwa względem doktryny i  instytucji” (s. 132), to przecież wciąż jest „robotnikiem w  winnicy” biskupów i strażnikiem ich owczarni. Heretyckie „odkrycia” teologów to na ogół apologetyka „uprawiana innymi środkami”  – nawet w osławionej „demitologizacji” Rudolfa Bultmanna Ernst Bloch trafnie rozpoznał próbę utrwalenia chrześcijańskiego „arcymitu”, którym była opowieść o upadku i zbawieniu człowieka.

Taki „arcymit” kreuje również Piotr Augustyniak. Jego Jezus „Niechrystus” nie jest już co prawda Bogiem Zbawcą, ale choć „zdemitologizowany”, nadal nie mieści się całkiem w ramach doczesnej historii, choć oczywiście Augustyniakowi przymiotnik „nadprzyrodzony” przez gardło by już nie przeszedł. Woli określenia strawniejsze dla współczesnych i dekretuje: „Niesamowitość jego postaci (…) czują przecież i wierzący, i niewierzący” (s. 46, podkr. T.Z.). Jezus jest bowiem teraz „galilejskim mędrcem” (s. 23), który głosi nadejście Królestwa Bożego, co ma być wezwaniem do wewnętrznej przemiany człowieka, Wielkim Psychoterapeutą, który wyzwala nas z naszych lęków i prowadzi już nie do „zbawienia”, lecz do „spełnienia”. Do tego Psychoterapeutą jedynym w swoim rodzaju. Niby autor się zastrzega, że nie patrzy na niego i nie słucha go „jak kogoś największego i jedynego”, lecz jako „jednego z wielu… no dobrze, może nie wielu, ale jednego z tych nielicznych, tych kilku, może kilkunastu, których uznać należy za inspirujących” (s. 34), gdzieś tam niby migają od czasu do czasu ci inni, jakiś Budda chociażby, ale to raczej „drugi sort”. Między „nauką Jezusa i Buddy” jest wszak różnica, i to oczywiście „różnica na korzyść tego pierwszego” (s. 43). Bo Jezus „jest kwintesencją człowieka” (s. 91).

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się