fbpx
Ewa Woydyłło
Ewa Woydyłło fot. Dawid Żuchowicz / Agencja Wyborcza.pl
z Ewą Woydyłło rozmawia Ilona Klimek-Gabryś luty 2023

Wystarczą czas i rozmowa

Odporność psychiczna połączona jest z poczuciem własnej wartości. Z przekonaniem, że jestem właściwą osobą na właściwym miejscu, że trudności, na które natrafiam, nie są skierowane przeciwko mnie, ale stanowią po prostu naturalną część życia.

Artykuł z numeru

Jak wzmacniać odporność psychiczną

Czytaj także

Emilia Dłużeniewska

Emilia Dłużewska

Jak płakać w miejscach publicznych

Katastrofa klimatyczna, wojna w Ukrainie, inflacja, a także mnóstwo prywatnych trudności, z którymi w mniejszym lub większym stopniu boryka się każdy z nas. Co decyduje o tym, w jaki sposób radzimy sobie z wyzwaniami codzienności?

Powiedziałabym najkrócej, że kluczową rolę odgrywa w tym kontekście nasza odporność psychiczna. Stanowi ona połączenie wielu czynników. Z jednej strony to sprawy bardzo indywidualne, czyli kwestie neurofizjologiczne, biologiczne, zdrowotne. Z drugiej – mamy do czynienia z wpływem środowiska, czyli warunkami życia danej osoby.

Nie chodzi jedynie o to, że ktoś potrafi radzić sobie ze stresem, ani o to, że nie ma zaburzeń snu, nawet gdy trapią go różnorakie zmartwienia. Kluczowa okazuje się nie tylko siła przetrwania, ale też to, co się dzieje w konkretnym życiu.

Mogłaby Pani omówić to na przykładzie?

Odporność psychiczna to indywidualna zdolność do poradzenia sobie ze stresem, którym jest np. żegnanie bliskiej umierającej osoby, rozwód lub utrata pracy. Są osoby, które przyjmują wyzwania w sposób odważny, rokujący poradzenie sobie, a są też takie, które się załamują. Można powiedzieć, że te drugie nie godzą się z rzeczywistością, nie chcą jej zaakceptować.

Im bardziej coś uważamy za nienależną krzywdę, tym trudniej nam będzie.

Ostatnio miałam np. do czynienia z kilkoma osobami, które żegnały swoich rodziców już po przekroczeniu przez nich wieku osiemdziesięciu paru lat. A mimo to, przychodząc po pomoc, mówiły: „Nie radzę sobie z tym, nie sypiam, właściwie nie wychodzę z cmentarza. Dla mnie to jest klęska, tragedia”. Próbując dotknąć realiów, można by zadać tym pacjentom pytanie: „A czego można było spodziewać? Że tata będzie żył jeszcze rok czy 20 lat?”.

Skąd była w tych osobach tak duża niezgoda na odchodzenie bliskich, którzy dożyli przecież pięknego wieku?

Można powiedzieć o tym w obrazowy sposób: każdy z nas ma w sobie – już Freud tak to zdefiniował – superego, ego i id. Id we współczesnym, dość zresztą popularnym psychologicznym języku to jest dziecko w nas. To ta część osobowości, która pozwala sobie na nieliczenie się z realiami. Chcę się bawić, więc zapominam o wszystkim. Z czymś się nie zgadzam, zatem się buntuję.

Na przykład w czasie pandemii nie powinno być miejsca na bunt. Mieliśmy do czynienia z faktami, wiadomo było, że szukamy środków zapobiegania masowej infekcji, przeto wprowadzono ograniczenia. Tymczasem dla niektórych one były nie do przyjęcia. Wszyscy psychoterapeuci zostali wtedy oblężeni prośbami o wsparcie i wytłumaczenie, co zrobić, żeby wytrzymać w domu.

Tymczasem osoba odporna psychicznie prezentowałaby raczej przeciwną reakcję, mówiąc: „Nic mnie nie boli, mam co jeść, mogę wyskoczyć do sklepu, wszyscy bliscy siedzą zdrowi w domu, nawet fajnie, bo rzadko się widujemy, a teraz mamy się na co dzień”.

Ciekawe, że w tej samej sytuacji to, co dla jednych było nie do przyjęcia, dla innych stało się synonimem szczęścia.

Odporność psychiczna to także filozofia życiowa, czyli pewien stan naszego umysłu. Do takiego ujęcia przywiązuję zresztą największą wagę. Biologia podporządkowuje się często temu, co myślimy. Wyobraźmy sobie człowieka, który na wiele rzeczy potrafi popatrzeć z humorem albo cieszyć się bardzo drobnymi przyjemnościami, np. tym, że pije pyszną kawę z kubka, który dostał od kogoś bliskiego.

Na przeciwnym biegunie znajduje się natomiast ktoś, kto ma zwyczaj użalania się nad sobą, myślenia o sobie: „O, ja biedny, mam gorzej niż inni”. Porównywanie się z innymi jest bardzo szkodliwe, a my, niestety, uczymy się tego od najmłodszych lat i wprowadzamy ten element do procesu wychowania. Gdy dodatkowo wyznajemy filozofię, która zakłada, że należą się nam tylko wspaniałe rzeczy, pojawienie się nieuniknionych przeciwności będzie często skazywać nas na bunt i niezadowolenie, a także narażać na rozpacz, depresję, czasami nawet samobójstwa.

Na ile o naszej odporności decydują geny, a na ile środowisko? W jakim stopniu możemy oduczyć się użalania się nad sobą, przyjmowania roli ofiary?

W mózgu zawiera się centrala zawiadowcza nie tylko naszego myślenia, ale też odczuwania. Czasem mózg pracuje wadliwie – i to się zdarza u ok. 3% ludzi – produkując za mało neuroprzekaźników, m.in. dopaminy, serotoniny i adrenaliny, które stymulują ośrodek przyjemności. Jeżeli w naszym mózgu te substancje wydzielają się za słabo, jesteśmy przygnębieni i smutni. Ten stan nazywamy endogenną depresją. Tak jak Pani oczy nie wystarczają, by mogła Pani funkcjonować bez okularów, tak samo może dziać się z mózgiem, który mimo braku zewnętrznych przeciwności będzie niezdolny do odczuwania tego, co przyjemne.

Czy podobne mechanizmy mogą zajść w mózgu, gdy doświadczymy czegoś trudnego i przykrego?

Tak, ten sam efekt może wywołać zdarzenie, które człowieka przygnębi czy zasmuci. Wówczas wpadamy w stan żalu, tęsknoty, niespełnionego pragnienia, niezgody na to, co nas spotyka. Jeżeli z powodu czynników zewnętrznych będziemy przeżywać napięcie, zdenerwowanie, złość, czyli dotkliwe i bolesne emocje, to wprawimy swój mózg w taki sam stan jak w endogennej depresji.

Jak zatem uchronić się przed popadnięciem w negatywne emocje?

Spójrzmy na małe dzieci, one są świetnym laboratorium, bowiem pokazują, jak jest naprawdę. Dziecko charakteryzuje się tym, że jak skaleczy sobie palec i odczuwa w związku z tym ból, zaczyna bardzo głośno płakać. Jednak sytuacja szybko się zmienia, gdy np. za chwilę tata posadzi je na kolanach, zaklei plasterkiem zraniony palec i powie: „Nauczę cię teraz, jak się gra w szachy”. Dotychczas te szachy pozostawały poza zasięgiem dziecka, nie można ich było dotykać czy się nimi bawić. Zatem dla małego człowieka przytulenie przez tatę, posadzenie go na kolanach i zaoferowanie upragnionej, do tej pory nieosiągalnej gry w szachy jest równoznaczne ze szczęściem. Dziecko w takiej sytuacji całkowicie zapomina o skaleczeniu. Natomiast my, dorośli, tracimy tę umiejętność, ponieważ nam w głowie zostaje to, co chcemy, żeby w niej zostało. A, niestety, posiadamy taką skłonność, by wybierać zmartwieni.

Napisałam kiedyś książkę Dobra pamięć, zła pamięć, która pokazuje, że nawet jeśli mamy predyspozycje do zamartwiania się i rozpamiętywania przykrych wydarzeń, to ostatecznie od nas zależy, czy zechcemy poprawić jakość swojego życia. Choć początkowo może się to wydawać trudne, po prostu trzeba zacząć myśleć o czymś innym niż nasze zmartwienia. Jak powiedziałam, centrala naszej odporności psychicznej mieści się w mózgu i mamy na nią wpływ.

Podała Pani przykład, jak można wspierać odporność dziecka poprzez przekierowanie jego uwagi. Często mówi się o tym, że dla małego człowieka pierwsze lata są absolutnie kluczowe dla rozwoju i nauki budowania bezpiecznych relacji. Czy istnieją jeszcze jakieś inne metody, za pomocą których możemy wzmacniać odporność dzieci?

Podam inny prosty przykład. Jeżeli dziecko wchodzi do pokoju, gdzie np. czytam książkę, i spotykając się z nim wzrokiem, uśmiechnę się do niego, to tym samym wyślę mu komunikat: cieszę się, że jesteś, że cię mam, jak to cudownie, że do mnie przychodzisz, jakie jesteś kochane. Nie muszę nic powiedzieć, wystarczy, że je obdaruję uśmiechem. Wówczas ono nabiera przekonania, że jest lubiane. Nawet jeśli pójdzie do przedszkola i nie będzie miało kolegów, na podwórku dzieci nie będą się chciały z nim bawić albo w szkole spotka się z niesympatyczną nauczycielką, to czerpiąc z wysłanego przeze mnie sygnału, będzie zyskiwało przekonanie: są ludzie, którzy mnie nie lubią, lecz mimo to jestem okej. Najważniejsza osoba uważa bowiem, że jestem tym, kim trzeba, potrafię budzić uczucia sprawiające komuś radość, w związku z tym poradzę sobie z trudnościami. I w tym sensie odporność połączona jest z poczuciem własnej wartości. Poczucie własnej wartości to bowiem przekonanie, że jestem właściwą osobą, we właściwym miejscu, to, co mnie spotyka, nie jest skierowane przeciwko mnie, tylko po prostu stanowi naturalną część życia.

Z hartem ducha kojarzą się obozy przetrwania czy harcerstwo. Czy taka droga może być dobrym rozwiązaniem, by naturalnie wspierać odporność dorastającego dziecka?

W takich przypadkach chodzi o zmierzenie się w kontrolowany sposób z ekstremalnymi trudnościami. Ważna jest tutaj nie tylko odporność, ale poszerzenie spektrum możliwych przeciwności, jakie mogą cię w życiu spotkać. Dla dziecka, które bierze udział np. w tygodniowym obozie wędrownym, podczas którego czasem jest zimno, pada deszcz, wszyscy mokniemy, do najbliższego przystanku, gdzie się napijemy herbaty albo zjemy ciepły posiłek, jest kilka godzin, takie wyzwania to jeden cel wyjazdu. Drugi cel ma związek z tym, że zwykle tego typu obozy organizuje się w zespole osób połączonych takimi samymi doświadczeniami, mimo że przeważnie spotykają się po raz pierwszy w życiu. Ich oddziaływanie na siebie ma zmierzać w kierunku nauczenia się wzajemnego pomagania sobie. Czyli gdy np. na ścieżce górskiej zrobi się ślisko, to wtedy bierzemy linę i każdy trzyma ją bardzo mocno, bo wie, że jeżeli ją puści, to inni mogą nie zdążyć go złapać. To są techniki, które uczą nas, jak ważny jest drugi człowiek, nawet jeżeli znamy tylko jego imię.

Dodatkowo takie obozy wzmacniają ciekawość różnych doznań, pozwalają sprawdzić granice własnej wytrzymałości. Pokazują szerokość skali, w jakiej dana osoba jest gotowa się testować. I mają związek z odpornością, bo im więcej takich prób dziecko przetrwa, tym więcej zaufania do siebie nabierze.

W ostatnich latach dużo mówi się o zwiększeniu liczby problemów i zaburzeń psychicznych u młodzieży. Statystyki pokazują aż 80-procentowy wzrost prób samobójczych w ciągu ostatnich dwóch lat w tej grupie wiekowej. Czy można powiedzieć, że generacja Z jest mniej odporna psychicznie? Z czego mogłoby to wynikać

Myślę, że można. Sama nie zajmuję się badaniem tego tematu, lecz poszerzam swoją wiedzę, biorąc udział w różnego rodzaju konferencjach i spotkaniach, na których rozpowszechnia się tezę, że dzieci i młodzież dzisiaj mają gorsze warunki funkcjonowania zarówno w domu, jak w szkole i w środowisku społecznym.

Co Pani przez to rozumie?

By to wyjaśnić, posłużę się metaforą temperatury: obecnie dom stał się zimny, szkoła stała się zimna, warunki społeczne stały się zimne. Kiedyś dzieci miały w domu bardzo dużo kontaktów z dorosłymi, którzy mniej koncentrowali się na pracy, a więcej na życiu domowym.

Możemy się oczywiście teraz gniewać na pokolenie Z, że sprawia nam zawód, jednak najpierw trzeba wejść do swojego domu i przyjrzeć się temu, ile czasu robimy coś wspólnie z naszymi dziećmi.

Gdy to przeanalizujemy, zazwyczaj okaże się, że bardzo niewiele. Często słyszę od pacjentów: „Mam mało kontaktu z własnym dzieckiem, ale nadmiar obowiązków sprawia, że nie mogę tego zmienić”. Dzieci prawie w ogóle nie rozmawiają z rodzicami. Zwykle pojawiają się jedynie pytania o to, co było w szkole, jakie dostały stopnie i dlaczego. Rozmowa i wspólne zajęcia przestały być tkanką spajającą rodzinę.

Nie brzmi to budująco…

Rok temu wyszła książka Żyletkę zawsze noszę przy sobie i na pytanie autorki Małgorzaty Gołoty o to, jak długo będzie nosić przy sobie żyletkę młoda dziewczyna, która właśnie wychodzi ze szpitala psychiatrycznego po próbie samobójczej, odpowiada: „Zawsze. Chyba że spotkam kogoś, kto zechce ze mną porozmawiać”.

Przerażające.

Takich dzieci mamy, niestety, dokoła siebie mnóstwo. Oczywiście nie wszystkie nastolatki się tną, wpadają w nałogi, mają zaburzenia psychiczne, ale wystarczy, że ta masa krytyczna tak jak teraz zostaje przekroczona, wówczas nadaje koloryt całemu środowisku. A co my z tym robimy? Nawołujemy: więcej psychiatrów, więcej placówek psychiatrycznych, więcej poradni. Czyli co my chcemy robić? Leczyć chorych, a nie koncentrować się na zapobieganiu problemom.

Wróćmy do metafory temperatury. Dlaczego szkoła stała się zimna? Mogłoby się wydawać, że jest ona miejscem, gdzie potrzeby dziecka są dziś ważniejsze niż jeszcze kilkadziesiąt lat temu.

Szkoła nastawia się głównie na wyniki, żeby uplasować się jak najwyżej w rankingach, żeby osiągnąć wysokie noty, mieć wielu olimpijczyków i jak najmniej wyrzuconych z placówki łobuzów. Natomiast dobrostan dzieci zmalał. Jak Pani myśli, jakie uczucie najczęściej w młodych ludziach wywołuje słowo „szkoła”?

Strach, lęk przed rywalizacją i porażką?

Dokładnie. Dziecko w szkole oczekuje, że nie dostanie kary, czyli złego stopnia. Ma nadzieję, że zażegna strach, bo uda mu się uniknąć porażki. Dlaczego szkoła budzi takie odczucia? Jednym z powodów może być to, że nauczyciele są grupą ludzi, która w perspektywie ostatnich 100 lat została przede wszystkim skrajnie spauperyzowana. Zawód uległ również sfeminizowaniu, a wszystkie sfeminizowane profesje są mniej opłacane, przynajmniej w Polsce. Zatem pracę tę wykonują źle opłacani ludzie, w dodatku głównie kobiety. One zwykle mają rodziny, co oznacza dla nich przeważnie pracę na dwóch etatach, ponieważ ciągle tkwimy w patriarchalnych schematach, gdzie mężczyźni raczej rzadko zajmują się domem i dziećmi. I te przepracowane kobiety często tracą swoją naturalną energię i dobroć, ponieważ jeżeli robi się coś ponad siły, to mamy do czynienia z wypaleniem zawodowym.

Myślę, że połowa nauczycieli nadaje się dzisiaj do sanatorium, w którym zamiast zabiegów medycznych powinny być głównie taniec i dyskusje o filmach i książkach. To powinno być miejsce pozwalające naprawdę odżyć. W szkole dzięki temu od razu byłoby więcej śmiechu, więcej radości. Bo człowiek, który sam jest zadowolony, rozsiewa dobrostan wokół siebie.

Wspomniała Pani o domu i szkole. A jaki wpływ ma szerzej rozumiane środowisko społeczne?

By to wyjaśnić, również opowiem o konkretnej sytuacji. Bywam często zapraszana do lokalnych, wielodyscyplinarnych działań i np. ostatnio poproszono mnie, żeby w pewnej gminie pomóc wypracować sposoby, które byłyby nowoczesną profilaktyką patologii wśród dzieci i młodzieży. Gdy wsłuchałam się w głosy przedstawicieli wielu dziedzin, powiedziałam im: „Skoro zwracacie uwagę, że młodzież pali papierosy, to się umówmy, że oczywiście zrobicie plakaty, w telewizji puścicie materiały na ten temat, ale przede wszystkim każdy dorosły, który zobaczy palące dzieciaki, podejdzie i zwróci im uwagę, pytając, dlaczego palą, gdzie mieszkają, do której szkoły chodzą. Co słyszę w odpowiedzi na tę radę? „Nam nie wolno”. Przez lata mieszkałam w Stanach Zjednoczonych i tam postępowałam dokładnie według tej zasady, i nikt nie miał z tym problemu.

Natomiast u nas warto postawić pytanie, po co wydawać pieniądze na tego typu programy, skoro tak naprawdę nie chcemy zmienić panującej sytuacji. Niestety, jesteśmy patologicznie uzależnieni od niemocy, nie zależy nam na tym, żeby było społecznie lepiej. Jedyną nadzieję widzę w młodym pokoleniu, zwłaszcza w kobietach, bo one mniej się przejmują tym, co wolno, a czego nie wolno. Proszę spojrzeć np. na granicę polsko- -białoruską, dziewczynom stawia się tam zarzuty pomocy przy nielegalnym przekraczaniu granicy i one mimo to działają. Oczywiście chłopcy też, jednak dziewczyny są w przewadze. To generacja, która czuje, że jest do czegoś powołana.

A jak w dorosłym życiu wspierać swoją odporność psychiczną? Czy pomocne mogą być takie podstawowe rady jak zdrowe odżywianie, odpowiednia ilość snu i aktywności fizycznej?

Tak, zwłaszcza aktywność fizyczna działa magicznie. Ona jest akumulatorem, który dodaje nam energii. Król Stefan Batory miał nadwornego lekarza, który nazywał się Wojciech Oczko. Bardzo mało się o nim mówi, a on był absolutnie genialny. Doradzał Batoremu: „Ruszaj się, królu! Nie ma takiej choroby, której by ruch zaszkodził. Nie ma takiego lekarstwa, którego by ruch nie zastąpił”. Jestem oczarowana przenikliwością tego lekarza, bo wówczas miał prawo nie mieć pojęcia o tym, co dzisiaj powinno być wiedzą powszechną, czyli że nasz mózg odżywia się tlenem. Jeżeli prowadzimy tryb życia, który obejmuje bardzo mało fizycznego wysiłku, to dopływ tlenu do naszego organizmu jest na niskim poziomie.

Proponuję, żeby, gdy skończymy rozmowę, pobiegła sobie Pani do najbliższego przystanku tramwajowego. Mniej więcej po 100 m nawet młoda i zdrowa osoba, taka jak Pani, się zadyszy. A ta zadyszka to nic innego niż zwiększone zapotrzebowanie na tlen. Natomiast jeśli nawet wolnym truchtem pobiegnie Pani kilometr, to wówczas osiągnie Pani stan nazwany runner’s high, czyli wytrysk endorfin, podobny do tego, gdy tańczy Pani tango z ukochanym czy dostaje się Pani na wymarzoną uczelnię. Aktywność fizyczna, np. zumba czy aerobik, może zatem sprawić, że będziemy sobie w bardzo prosty sposób fundować mnóstwo tych endorfin.

Czy przeciwieństwem odporności psychicznej byłaby reaktywność emocjonalna? Czy zatem należałoby uznać, że osoby wrażliwe nie mogą być jednocześnie odporne psychicznie?

Jeszcze do niedawna osoby o wysokiej wrażliwości otrzymywały diagnozę nerwicy ze względu na nadmierną pobudliwość, lękliwość albo reaktywność na każdy najmniejszy bodziec, typu światło, dźwięk, zapach lub dotyk. Dziś już wiemy, że wymagają one więcej starań wychowawczych, wzmacniających je po to, aby nie stały się ofiarami swojej własnej delikatnej struktury psychicznej. Jeśli do tego dojdzie, to mogą się w tym stanie zamknąć i wtedy ich potencjał nie zostanie wykorzystany.

Teraz właśnie kończę pisać książkę o neuroróżnorodności i jeden z jej rozdziałów będzie dotyczyć osób o bardzo wysokiej wrażliwości, żeby pomóc im wzmacniać ich rezyliencję i przystosować je do funkcjonowania w trudnym świecie pełnym przebodźcowania, zagrożeń, nawału informacji.

Czym byłaby w tym kontekście rezyliencja?

Rezyliencja to pojęcie zaczerpnięte z mechaniki, podobnie zresztą jak stres (termin ten związany był z testowaniem metali pod kątem ich odporności na obciążenia). Natomiast rezyliencja oznacza zdolność, którą można określić jako sprężystość. Podaje się często taki przykład: mam dwie piłki i upuszczam je z tej samej wysokości. Jedna piłka odbije się od podłoża i podskoczy wysoko, a druga opadnie na ziemię. Większą rezyliencję ma oczywiście ta, która podskoczy wysoko. Ta metafora mówi o naszej odporności psychicznej. Można zostać przez naturę wyposażonym w wysoką sprężystość emocjonalną. Natomiast są również osoby, które jej nie otrzymały, i każdą rzecz będą wchłaniać jak gąbka, i długo ją trawić, przepuszczając niekiedy przez filtr, że im się po prostu gorzej wiedzie. One mają niską sprężystość emocjonalną.

Rozumiem, że tę sprężystość emocjonalną można w jakiś sposób poprawić?

Albo inna sytuacja. Dziecko w restauracji chce domówić soczek, więc rodzic mówi mu: „Idź do pani kelnerki i poproś”. „Nie pójdę”. To wówczas rodzic zamiast oznajmić: „No dobra, to nie będzie soczku”, powinien wziąć dziecko za rękę i iść z nim do kelnerki, a następnie zapytać: „Co zamówimy?”. A gdy dziecko nadal będzie się bać i trzymać główkę spuszczoną, zacząć za niego: „Proszę Pani, dobrze mówię? Poprosimy jeszcze o… soczek”. Wtedy to dziecko raz pójdzie z mamą, może kilka razy, aż w końcu poradzi sobie samo. I to jest właśnie wyrabianie odporności, uczenie pokonywania lęków. Można nie interweniować np., gdy dziecko boi się skoczyć z wysokiej trampoliny, lecz jeśli boi się samo poprosić o soczek, to trzeba mu pomóc. I to wszystko wymaga tylko jednej rzeczy. Czasu.

A czy może być tak, że wrażliwsze osoby odsłonią przed nami nieznane nam sposoby radzenia sobie z trudnościami?

Podczas pandemii prowadziłam webinar, w którym uczestniczki opowiadały o tym, jak sytuacja jest straszna i trudna, jak są przerażone. Webinar obsługiwał od strony technicznej pewien mężczyzna i w ramach urozmaicenia zwróciłam się do niego: „A jak Pan to znosi?”. A on na to odpowiedział: „Nigdy nie byłem taki szczęśliwy jak teraz, ponieważ wcześniej nienawidziłem chodzić do pracy, denerwowały mnie ciągłe rozmówki. Chyba jestem autystyczny. A teraz tak mi się cudownie pracuje, bo robię to samo, tylko w domu, i świetnie się czuję”. I jak on to powiedział, to moje rozmówczynie zaczęły zauważać, że pandemia sprawiła, iż np. częściej słuchają muzyki, zajęły się układaniem drzewa genealogicznego rodziny. Zatem osoby, które gorzej sobie radzą społecznie, również na swój sposób mogą innym poszerzyć pole ewentualnego sprawdzenia się. Między ludźmi zachodzi zresztą bardzo wiele dobrych rzeczy pod warunkiem, że dzielą się tym, co przeżywają, że się wspierają, mówią o tym, jak rozmaicie można sobie radzić z przeciwnościami losu.


Ewa Woydyłło

Dr psychologii i terapeutka uzależnień. Autorka wielu pozycji popularyzujących psychologię. Ostatnio opublikowała m.in. Drogę do siebie. O poczuciu własnej wartości oraz Ukoić siebie. Czyli jak oswoić lęk i traumę. Obecnie przygotowuje książkę o neuroróżnorodności