Nie wiem, jak nazywają się te kwiaty to opowieść zbudowana z trzech rodzajów przekazu: słownego, muzycznego i wizualnego. Mamy więc historię podzieloną na 27 rozdziałów przeplataną znanymi z bloga i Facebooka Zawady obrazkami „ziemniaków” oraz płytę z dziewięcioma piosenkami hiphopowymi. Źródłem takiej formy jest właśnie bezsilność, która nie pozwoliła na budowanie ciągłej narracji i sprawiła, że autor postanowił nagrać płytę – śpiewanie i komponowanie ułatwiło mu mówienie o tym, co okazało się niewyrażalne za pomocą słowa pisanego. Podobnie jak w przypadku poprzedniej książki Pod słońce było, która opowiadała o zmaganiach z nową rolą ojca, tak i teraz autor nie ukrywa, że historia ma mocne podłoże autobiograficzne. Doświadczeniem, które zrodziło słowno-muzyczno-obrazkowy trójgłos składający się na nową propozycję Zawady, było rozstanie z żoną i konieczność wyjechania wraz z synem za granicę, by tam pracować przy robieniu kanapek i w ten sposób zarabiać na życie.
Ruch zwichrowany
„Słowa niewiele znaczą. One tylko wyznaczają granice” – czytamy w jednym z fragmentów. I tej zasady Zawada trzyma się konsekwentnie. Kolejne rozdziały jego opowieści mają więc charakter migawek z rzeczywistości. Pochodzą, po pierwsze, z przestrzeni pracy, gdzie pojawiają się przede wszystkim dwie osoby: kuzynka kumpla Kej Em Kej, która pomogła otrzymać funkcję „kanapkowego”, oraz towarzysz pracy na taśmie Bruce Lee z Wietnamu. Po drugie, dotyczą opierającej się głównie na relacji ojca z synem sfery prywatnej, w pewnym momencie zaburzonej przyjazdem poszukującego zatrudnienia wujka Sławka. To w tej przestrzeni pada wiele trudnych, ale też inspirujących pytań małego Filipa np. o to, ile waży głód, czego boją się duchy, czy istnieją ludzie bez przejść albo dlaczego świat rozpada się na części. Odpowiedzi nie zawsze zostają udzielone, czasem silniejsze okazuje się milczenie. Ono towarzyszy także przywoływanym co jakiś czas kartkom zrywanym (?) z lodówki, na których znajdują się krótkie, z reguły rzeczowe, polecenia – to cisi świadkowie drogi ku rozstaniu. Autor komentuje jedynie przedostatnią kartkę – nieco odmienną, bo wyjaśniającą przyczynę odejścia żony. To wówczas pisze: „Kiedy człowiek nie może w coś uwierzyć, to płacze”.
Gdy bezsilność nie pozwalała na pisanie, Zawada nagrywał płytę, która również opowiada o bolesnym trwaniu w teraz, ale jest też wyrazem buntu wobec siebie samego. Już w pierwszym kawałku słyszymy: „Patrzę i fermentuję i nic się nie zmieni, dopóki nie przestanę się spodziewać, że wyjdzie coś z czegoś, czego nie ma”. Największą trudność sprawia zaakceptowanie teraźniejszego stanu zbudowanego na ruinach przeszłości, pogodzenie się z tym, że wszystko wydarzyło i wydarza się naprawdę. Stąd w początkowych tekstach próba ucieczki w tematy związane z pracą, która stopniowo pozwala dostrzec, że każdy ruch w przestrzeni beznadziejności jest ożywczy, bo przecież „gorzej to też jest lepiej”. Ważne, by bezsilność nie stała się „ciosem karate”: z punktu A do B można poruszać się niekoniecznie po linii prostej, lecz także „zwichrowanej”. To odkrycie wyzwala, otwiera dostęp do najbardziej niedających spokoju doświadczeń: pomaga podmio towi przyznać, że gdyby pojawiła się taka możliwość, zdecydowałaby się „przeżyć jeszcze raz to samo, tylko w zwolnionym tempie”. Ten ruch – jak się zdaje – umożliwiłby zrozumienie sytuacji, do którego teraz nie ma dostępu. I choć „w głowie pozostają tylko pętle”, ciągłe przetworzenia tego, co minione, coraz wyraźniej rodzi się świadomość, że spoglądanie wstecz nie pozwoli dostrzec niczego więcej. A to już jest krok do akceptacji bezsilności.
Czerwona kartka
Gdy więc kolejny raz codzienność związana z pracą przytłacza i wydaje się wyznaczać jedyny bez(sens) życia, podmiot potrafi się już uciszyć: „I wtedy pojawia się żółta kartka, która oznacza: nie szamocz się, i jeżeli tego nie zrobisz, pojawi się czerwona, która sygnalizuje, że musisz sobie jakoś radzić”. Droga do poradzenia sobie z problemem wiedzie przez uświadomienie sobie, że nie można dać się zdominować emocjom. Jak mantra powtarzane zdanie: „Nie mam żadnych emocji z tym związanych”, zaklina rzeczywistość uczuć i prowadzi do stwierdzenia, że rozumienie niekoniecznie musi zostać nam dane. Zwłaszcza jeśli miałoby dotyczyć spraw, które nie zmieniają naszego życia raz na zawsze. Pozostaje więc tylko ciągła walka ze swoim wewnętrznym bratem i przyjęcie rady syna, który podpowiada: „Trzeba żyć na miksimum”. To „miksimum” (stanowiące zabawne połączenie słów „maksimum” i „minimum”) nie ma jednak oznaczać radykalnych przełomów, lecz życie w swoim tempie, oddzielanie się od rzeczy (które wiążą się z drugimi osobami, obecnie stopniowo zajmującymi miejsce trzecich) i zwracanie się ku sobie, by powoli zrozumieć, że trzeba się zbuntować i wyjść poza „teraz”.
*
Nie wiem, jak nazywają się te kwiaty to mimo wszystko afirmacja nierozumienia: wyrażana począwszy od tytułu, poprzez motto z książki zapomnianego autora (bo przecież łatwiej zapamiętuje się okładki, ewentualnie numery stron) i wreszcie przez samą opowieść oraz odsłaniane dzięki niej przeżycia, które składają się na w zasadzie niedefiniowalną całość. Jak to dobrze, że jest ktoś, kto potrafi powiedzieć, że bezsilność to przestrzeń, w której można nauczyć się żyć. Bez niepotrzebnego szamotania się, napinania, wymagania od siebie wielkich rzeczy, ze spokojem zajmując się tym, co jest aktualnie możliwe. Bo przecież, jak podpowiada jeden z „ziemniaków”, trzeba szukać tego, co już się znalazło. Wtedy przyszłość sama nadejdzie, lecz dla każdego w swoim czasie.
_
Filip Zawada
Nie wiem, jak nazywają się te kwiaty
Wydawnictwo WBPiCAK, Poznań 2017, s. 92