fbpx
Anna Mateja listopad 2016

Szpalty obalają ustrój

Przez 44 lata, od 1946 do 1990 roku, redakcja miesięcznika „Znak” funkcjonowała w asyście dodatkowego, nieproszonego współpracownika – cenzury. W jaki sposób redaktorzy utrzymywali równowagę między nadmiarem ostrożności a obroną niezależności?

Artykuł z numeru

Wpatrzeni w Europę

Wpatrzeni w Europę

Kamienica przy kleparzu – najstarszym placu targowym w Krakowie – gdzie miał siedzibę miejscowy oddział Głównego Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk, miała zasikaną bramę.

„W Krakowie cenzura jest od dołu obszczana” – zauważał złośliwie Franciszek Blajda, który jako redaktor techniczny „Znaku” (od 1958 r.) zajmował się kontaktami z drukarnią, magazynowaniem numerów pisma, ich kolportażem, korektą, a przede wszystkim prowadził pertraktacje z cenzurą na temat ostatecznego kształtu zakwestionowanych tekstów. „Frankowi”, jak go nazywali przyjaciele, pomagała w niełatwych sporach rozległa wiedza, gruntowna znajomość tekstów tworzących numer, ale też „gargantuiczne” (jak je określił Tomasz Fiałkowski, sekretarz redakcji „Znaku” w latach 1984–1990) poczucie humoru. – Franek miał temperament frontmana – dodaje Maria Makuch, sekretarka i korektorka „Znaku” w latach 1980–1992, później redaktorka wydawnictwa Znak. – Był bezpośredni, prostolinijny, empatyczny. Miał duże poczucie humoru sytuacyjnego. To mu ułatwiało kontakty z najtrudniejszym przeciwnikiem i pozwalało się odnaleźć w każdej sytuacji, także w tych nieśmiesznych.

Maria Makuch (wówczas nosząca panieńskie nazwisko Pajor) pomagała Frankowi Blajdzie taszczyć paczki wypchane poskładanymi szpaltami tekstów „Znaku” (każda miała blisko metr długości). Obrazu grupy dopełniał Kadot – pies Marii, jedyny w Krakowie dalmatyńczyk, który chodził z nią codziennie do pracy, czyli do redakcji „Znaku” przy Siennej, do drukarni przy Wadowickiej. Naturalną koleją rzeczy wędrował także do cenzury, gdzie, podpuszczany przez jej pracowników, dawał pokazy ujadania na dźwięk słowa „ubek”. Jednocześnie trwały negocjacje, prowadzone przez Franka, który tłumaczył, wyjaśniał, przekonywał. Jego metoda polegała na tym, żeby przeciwnika zalać potokiem słów. Czasami – rozśmieszyć. Oddelegowani do cenzurowania „Znaku” urzędnicy dzielnie znosili tyrady pana Franka, ale trudno było ich zbałamucić.

 

***

Mogłoby się wydawać, że w niszowym piśmie dla intelektualistów, którego znakiem rozpoznawczym są długie teksty na tematy teologiczno-filozoficzne, cenzorzy raczej nie znajdą pola do wykazania się. Cykl wydawniczy nie pozwalał reagować na bieżące wydarzenia polityczne, więc tym bardziej nie powinni byli gmerać w szpaltach pisma. Tymczasem roboty bywało tyle, że z powodu przetrzymywania materiałów (nie istniał bowiem wyznaczony administracyjnie termin zwrotu ocenzurowanych artykułów) i liczby wprowadzanych cięć, jakie trzeba było załatać – pracę nad numerem kończono długo po terminie, który pozwalał dostarczyć pismo czytelnikom na czas. O tym, co w konkretnej sytuacji politycznej kwalifikowało się do usunięcia, nie decydowała, rzecz jasna, ani pani Beata Śliwińska, ani pan Daniel Olcoń – cenzorzy oddelegowani do „pilnowania” autorów „Znaku” (nie byli jedyni, ale ich nazwiska zachowały się w pamięci dawnych redaktorów miesięcznika).

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się