Lubię myśleć o trasie, którą mam przejechać, jak o tekście. Da się ją w podobny sposób zakomponować. Zanim wsiądę na rower, długo przypatruję się zdjęciom satelitarnym, na cieniowanym, numerycznym modelu terenu w geoportalu sprawdzam ślady dawnego osadnictwa – czasami widać tam nawet pozostałości chałup albo grodzisk sprzed kilkuset lat. Wystarczy dobrze patrzeć. Potem przychodzi czas weryfikacji. Gotowy tekst trzeba na głos przeczytać, żeby wychwycić w nim wszystkie kanty i chropowatości. Z trasą jest podobnie – trzeba ją przejechać, najlepiej kilka razy, by sprawdzić, czy opowiada przestrzeni tak, jak chciałoby się ją poczuć.
I trasa, i tekst potrafią oczywiście wymknąć się z planu, pobiec w swoją stronę. Wtedy jest najlepiej.
Dlatego właśnie pojechałem do Siennej. Gdy tylko zobaczyłem na mapie nazwę „Czarna Góra Resort”, wiedziałem, że tam będzie źle. Pomyślałem, że to dobry początek wyprawy na koniec asfaltu. Bo tak naprawdę moim celem były Bielice, 18 km na wschód stamtąd. Popatrzyłem więc na te wszystkie „widoki na zysk” i puściłem się szosą w dół. Przeleciałem przez Stronie Śląskie i po chwili byłem na pustej drodze wciskającej się w dolinę Białej Lądeckiej. Minąłem Goszów, Stary Gierałtów. Szosa biegła cały czas łagodnie pod górę, i to też był zaplanowany element opowieści. Wiedziałem bowiem, że gdy dotrę do jej końca, zacznę jej zupełnie nowy akapit. Pojadę tą samą drogą, tyle że w dół – a to znaczyło, że zupełnie inną. Pejzaż na podjeździe włazi przecież w człowieka inaczej niż na zjeździe. Kreska na mapie jest taka sama, tylko wektor ruchu zmienia przypięte do niej przymiotniki.
Za Nowym Gierałtowem zrobiło się pusto, a zbocza doliny zbliżyły się do drogi. Od porastającej je świerczyny ciągnęło chłodem. Szosa była równa i zakolami przeskakiwała przez rzekę. Obiecałem sobie, że dotrę do jej końca, do tego miejsca, w którym zamienia się w szutrówkę i przepada w górach. W końcu dotarłem do Bielic, minąłem kościół i podjechałem jeszcze kawałek do góry. Przy leśniczówce obróciłem rower o 180 stopni, zjadłem banana i zacząłem wracać.
Dopiero gdy zjeżdżałem, z uspokojonym już tętnem i oddechem mogłem porozglądać się na boki. Poniemiecka zabudowa mieszała się tu z nowymi katalogowcami i niespełnioną góralszczyzną. Zaraza pięła się w głąb doliny. Pożerała jej kolejne zakamarki. Na parkingach przy pensjonatach i agroturystykach stało pełno samochodów z rejestracjami z całego kraju. Pomyślałem, że dla takich miejsc jak ten koniec asfaltu w Bielicach z rozsypującą się chatą pamiętającą pewnie I poł. XIX w. jedynym ratunkiem jest cisza. Ocalić je może jedynie milczenie albo pisanie o nich wbrew mapom i topografii.
Że to wcale nie były Bielice, tylko raczej Czernica Mała, i wcale nie na wschód od Stronia, tylko na południe. I że to wcale nie było w dolinie Białej Lądeckiej, tylko jakiegoś bezimiennego potoku.
Że tylko tak ocaleją przed nami wszystkimi.