fbpx
fot. archiwum własne autora
Filip Springer kwiecień 2021

Za Austerlitzem

To nie były łatwe początki. Nie wiem, ile razy rzucałem jego książkami w kąt. Szybko się też nauczyłem, że Sebald mi nie odpuści.

Artykuł z numeru

Świat prosi o ratunek

Czytaj także

Urszula Honek

Najpierw zapaliły się włosy

To było jeszcze na studiach, bo mniej więcej wtedy pierwsze jego wydania, zamknięte w koszmarnie złych okładkach, ukazały się w Polsce. Kupiłem, zacząłem czytać i odpadłem. I jeszcze kilka razy tak odpadałem, ale ja w ogóle dość często odpadam. Mam całą szafę książek przeczytanych w połowie, w jednej trzeciej. Z Sebaldem było inaczej. Nie dawał mi spokoju. Człowiek sięga po książkę, która zaczyna się od zdania: „W sierpniu 1992 roku, kiedy Psie Dni zbliżały się do końca, wyruszyłem w pieszą podróż przez wschodnioangielskie hrabstwo Suffolk w nadziei, że zdołam wymknąć się pustce, rozprzestrzeniającej się we mnie po zakończeniu pewnej większej pracy” (Pierścienie Saturna), i wyobraża sobie, że dowie się z niej więcej o narratorze niż tylko to, co w tym zdaniu zapisane. Otóż niekoniecznie.

Nie wiem dziś, jak to się stało, że Sebald wpuścił mnie w końcu do siebie. Może musiałem dorosnąć, a może nie ma to nic do rzeczy. I szczerze mówiąc, niezbyt mnie to interesuje, bo już tam jestem i się moszczę za każdym razem, czytając te długaśne, pełne dygresji i dygresji w dygresjach zdania. Ale nie o tym tutaj.

Był przedpandemiczny luty, wysiadłem na praskim Dworcu Głównym z perspektywą tygodnia spędzonego na zdjęciach do Szczygłowego przewodnika i zaczytanym egzemplarzem Austerlitza w kieszeni kurtki. Nie umiem powiedzieć, jak się tam znalazł, bo czytałem to wcześniej już ze dwa razy. Sebald, a właściwie Austerlitz, a właściwie narrator, który opowiada Austerlitza, a raczej Austerlitz opowiada siebie narratorowi, powiedzieliby może, że książka ta znalazła się w mojej kieszeni, gdyż „poprzez przestrzeń i czas wszystko się łączy ze wszystkim”.

Kilka kolejnych dni spędziłem, wydeptując kilometry po Pradze i fotografując miejsca z długiej listy sporządzonej przez Szczygła. Okazało się, że idzie to ciut sprawniej, niż zakładałem, że pójdzie. Oczywiście z wyjątkiem tych miejsc, w których musiałem dogadać się z Czechami. Tam szło jak po grudzie. Materializowała się tu prawdopodobnie jedna ze złotych myśli Szczygła, że „każdy ma takiego Czecha, na jakiego sobie zasłużył”. No więc moje zasługi najwyraźniej nie dawały tu losowi zbyt wielkiego pola manewru i podsyłał mi upierdliwych starych dziadów, gburowatych stróżów, obrażone na wszystko kelnerki i urzędników, którzy sprawiali wrażenie, że kompletnie nie rozumieją, co się do nich mówi. Znosiłem to z pokorą, unikałem, jak mogłem, kontaktów z żywymi ludźmi, automaty sprzedające bilety traktowałem jak dopust boży. Byłem tam w końcu fotografować miejsca i budynki. Ostatecznie dawało się to robić bez gadania z kimkolwiek. Gdzieś tak w połowie tamtego tygodnia okazało się, że mogę nawet nieco zwolnić i połączyć to fotografowanie ze snuciem się i podczytywaniem tego Austerlitza w kawiarniach.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się