XVII-wieczne miasteczko Loudun ma jednego przywódcę w osobie charyzmatycznego i niezbyt świątobliwego ojca Urbaina Grandiera (Oliver Reed). Posiadający wielu wrogów duchowny jest tutaj kimś na wzór gwiazdy rocka – wszystkie niewiasty, niezależnie od statusu społecznego i stanu cywilnego, szaleją za nim i oddałyby wszystko za możliwość bliższego kontaktu. Największą z „fanek” okazuje się słynna Jeanne des Anges – Matka Joanna od Aniołów – przeorysza miejscowego zakonu urszulanek (Vanessa Redgrave). Neurotyczna kobieta z trudem ukrywa swoją erotyczną fascynację Grandierem, podkreślając również, jak bardzo niesprawiedliwy był dla niej los. Dowiadujemy się bowiem, że Jeanne znalazła się w klasztorze nie z powodu gorliwości wiary, ale cielesnej niepełnosprawności, która – mimo wysokiego urodzenia – nie czyniła z niej kandydatki na czyjąkolwiek żonę. Głęboko zakorzenione animozje i jeszcze mocniej tłumione popędy seksualne uczyniły z Matki Joanny łatwe do wykorzystania narzędzie w politycznej walce o przyszłość Loudun.
W Diabłach ciała są wszechobecne. Ciała zniszczone szalejącą epidemią, wykrzywiające się z bólu; ciała rozdarte, zniekształcone i groteskowe; ciała zmysłowe i pragnące. Niezwykle drapieżna, zamaszysta i nowoczesna inscenizacja Kena Russella – podparta scenograficznym wsparciem i geniuszem młodego Dereka Jarmana (Caravaggio, Edward II) – nie tylko budzi ogromny podziw, lecz skłania do równie odważnych refleksji. Diabły to w pewnym sensie… operowy body horror. Horror, w którym jedne ciała zostają doszczętnie zdewastowane, drugie zaś (paradoksalnie!) – mogą cieszyć się chwilą karnawałowego wybawienia; chwilą ulgi od często przymusowej konsekracji. Jesteśmy tu na przeciwległym biegunie wobec ascetycznej formy Matki Joanny od Aniołów (1961) Jerzego Kawalerowicza, inspirowanej tymi samymi wydarzeniami w Loudun.
Diabły to kino akcji równoległych. Kino pełne kontrastów, które subwersywną formą prześwietla absurdy i paradoksy mechanizmów władzy.
Możliwie największa uczuciowa czystość zostaje zestawiona tutaj z największymi obrzydliwościami i perwersjami. Grandiera spotyka kara za coś, czego tak naprawdę nie uczynił, i to w momencie gdy czuł się najbliżej swojego duchowego powołania. Ta sama miłość potrafi jednych popchnąć w stronę obłędu i deprawacji, drugich natomiast – w stronę oświecenia nawet najbardziej cynicznego z rozumów.
Dzieło Kena Russella uderza prosto w ideologiczne zaślepienie kasty rządzących, ich ogromną hipokryzję. W tym okrutnym teatrze władzy kobiece ciała i zapisane w nich pragnienia podlegają najgorszej instrumentalizacji. Ujarzmia się bądź uwalnia drzemiący w nich potencjał emancypacyjny w zależności od politycznej koniunktury i zapotrzebowania. To trochę tak, jakby mały chłopczyk bawił się kranem od umywalki i na zmianę puszczał ciepłą lub zimną wodę; zakręcając i odkręcając, nie brudząc przy tym własnych rąk.