fbpx
fot. archiwum własne autora
Filip Springer październik 2021

Wpław

Wzór chemiczny wody jest znany. Dwie cząsteczki wodoru, jedna cząsteczka tlenu. Ale co czyni wodę wodnistą?

Artykuł z numeru

Z czego się śmiejemy

Czytaj także

Filip Springer

Ziemisty

Bo chodzi tu o to, żeby sprawdzać, czy profesjonalne mapy nie kłamią” – pisze na swoim blogu pływaczka Daria Mielcarzewicz, która przepłynęła prawie 70 wielkopolskich jezior (www.jeziorawielkopolski.pl). „Rewiduję te wody. Upewniam się, czy naprawdę istnieją, czy są jeziorem czy rybnym stawem, czy są czyste czy zimne, czy otoczone lasem, czy przepływają przez nie rzeki, czy koncertują tam ptaki, czy są tam dzikie plaże, czy śmiecą rybacy, czy można by tam zostać na noc i nie spotkać nikogo, czy dopłynę wpław na koniec jeziora…” – mówi.

Ja zaczynam ostrożnie – jedno jezioro, drabinka, oswajanie się, a potem 30 wymachów, odpoczynek i powrót. Na pomoście układam kamyki, żeby nie stracić rachuby i wypływać swoje. Bo to ma być trening. Żeby coś z plecami zrobić. Trenuję więc zapamiętale. Z każdym kolejnym nawrotem strącam jeden kamyk do wody. Ale to liczenie i kontrolowanie jest okropnie męczące. Próbuję rozbijać tę monotonię czym się da, kupuję sobie nawet wodoodporne słuchawki, ale nic w nich nie słychać, a ich obsługa doprowadza mnie do szału. Żeby wyrwać się z kieratu, z każdym dniem wydłużam więc dystans, na jaki oddalam się od bezpiecznego brzegu. Im dalej wypływam, tym mniej muszę robić nawrotów, mniej kamyków układam i strącam. Aż któregoś ranka przestaję liczyć i odpływam tak daleko, że w pewnym momencie czuję pod stopami wypłycenie na środku jeziora. Wcześniej docierałem tu jedynie kajakiem, teraz mogę stanąć w sięgającej ledwie łydek wodzie, poczuć gruboziarnisty piach pod stopami. Gdzieś tam w tle drą się żurawie, perkozy buszują w trzcinach na drugim brzegu, a we mnie uruchamia się krajoznawczy pierwiastek. Zaczynam wrastać w jezioro.

Nie wiem, skąd mi się to wzięło, ale muszę przemierzać. Śmiertelnie nużą mnie sporty, które zmuszają do trwania w jednym miejscu. Po pięciu minutach wykonywania prostej gimnastyki umieram z nudów. Rowerowy trenażer budzi we mnie obrzydzenie, mechaniczna bieżnia nienachalne, acz stanowcze uczucie wstrętu. Być może chodzi o to, o czym pisała Rebecca Solnit w Zewie włóczęgi: „Na bieżni [mechanicznej – F.S.] chodzenie przestaje być formą kontemplacji, flirtu, badania. Staje się naprzemiennym ruchem kończyn dolnych (…). Dawno temu, kiedy kolej zaczęła niszczyć doświadczenie przestrzeni, o podróżach zaczęło się mówić bardziej w kategoriach czasu ich trwania niż odległości. Mechaniczna bieżnia domyka tę przemianę (…). Przestrzeń – krajobraz, ziemia, widowisko, doświadczenie – zniknęła”.

Teraz, po dwóch miesiącach z okładem, ubrany w zwiększającą wyporność piankę i zaopatrzony w solidną bojkę, wypływam już prawie na kilometr od domu. Badam jezioro w zupełnie nowy sposób, wiem, gdzie będzie wyższa fala, gdzie woda będzie miała nieco mulisty zapach i smak, gdzie od spodu połaskoczą mnie wodorosty. Zwiedzam. Chyba najpiękniej pisał o tym angielski pisarz i dokumentalista Roger Deakin, którego postać polskim czytelnikom przybliżył po raz pierwszy Adam Robiński w Hajstrach: „Większość z nas żyje w świecie, w którym coraz więcej miejsc i rzeczy jest oznakowanych, ometkowanych i oficjalnie »interpretowanych«. Jest w tym coś, co zmienia rzeczywistość rzeczy w rzeczywistość wirtualną – pisał Deakin w swoim bestsellerowym Waterlogu. – To jest powód, dla którego spacery, jazda na rowerze i pływanie zawsze będą działaniami wywrotowymi. Pozwalają nam odzyskać poczucie tego, co stare i dzikie, poprzez zejście z utartych szlaków i uwolnienie się od oficjalnej wersji świata”.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się