W 2009 r. zacząłem prowadzić badania w Gabinecie Farfurowym w wilanowskim pałacu, którego ściany zdobiły prawie 2 tys. holenderskich płytek z końca XVII w. 42 z nich były jednak XX-wiecznymi uzupełnieniami, pastiszami, które natychmiast przykuły moją uwagę. Chciałem dowiedzieć się o nich czegoś więcej. Detektywistyczne niemal śledztwo biegło od archiwów Pracowni Konserwacji Zabytków po krakowską Akademię Sztuk Pięknych oraz dziesiątki ludzi, którzy mogli mnie gdzieś skierować, a w końcu doprowadziło pod drzwi mieszkania-pracowni przy ul. Królewskiej w Krakowie. Mieszkała tam Osoba, która te flizy namalowała jako studentka. Artystka ceramiczka, pani profesorowa Maria Ledkiewicz-Wodnicka, żona Adama Wodnickiego, wybitnego eseisty, tłumacza i artysty, byłego prorektora i dziekana Wydziału Form Przemysłowych ASP. Szedłem na to spotkanie z duszą na ramieniu, dźwigając bukiet tulipanów i zastanawiając się, czy dobrze zrobiłem wkładając marynarkę, a nie garnitur.
Drzwi otworzyła drobna, krucha dziewczyna w czarnej, skromnej sukience i sznureczku pereł na szyi. Miała wtedy 74 lata, ale słowo „dziewczyna” było jedynym, za pomocą którego mógłbym ją opisać. Uśmiechnęła się i powiedziała: „To ty jesteś tym chłopcem, który pasjonuje się ceramiką. Wchodź, proszę”. Dostałem do wypicia rodzinny drink Wodnickich, tzw. zawałówkę (zmrożony spirytus z sokiem porzeczkowym i lodem), wyciągnąłem pióro i kartki, zaczęliśmy rozmawiać o jej pracach. Prof. Wodnicki pisał wtedy sobie coś w kuchni. Wysłałem potem list, podziękowanie za spotkanie, na który odpowiedź przyszła już jako e-mail. Było to zaproszenie na kolację. W ciągu kolejnych 11 lat takich kolacji było kilkadziesiąt. W ich trakcie profesor stał się Adamem, profesorowa Marysią, a my sami przyjaciółmi. Paradoksalnie jednak, w korespondencji dalej zachowaliśmy oficjalne formy, sam nie wiem czemu.
Wpierw scenografia: skromnie umeblowana artystyczna pracownia na strychu, z niebotycznie wysokim pokojem dziennym i niziutką kuchnią. Sporo dobrej dawnej sztuki: ludowe skrzynie, talerze z okresu wczesnej Miśni, późnobarokowe figury aniołów, naznaczony pożarem krucyfiks, a na ścianie przed stołem XVIII-wieczna pieta na tle szirazu, wschodniego kobierca. No i książki. Jedliśmy pyszności, które ze względu na mnie zawsze były bezmięsne, piliśmy wino, podziwialiśmy Adama czytającego na głos kolejne partie utworów, nad którymi właśnie pracował, słuchaliśmy muzyki, oglądaliśmy filmy i rozmawialiśmy. Adam wciąż opowiadał o Arles, swoim ukochanym, mitycznym wręcz, mieście, gdzie każdego roku spędzał jakiś czas. Rozumieliśmy się doskonale – moim Arles był Amsterdam. Z każdego spotkania wychodziłem z listą rzeczy do przeczytania (np. Alain-Fournier, Mój przyjaciel Meaulnes, Stary Testament w przekładzie Cylkowa), ponownego posłuchania (Jean Ferrat, Heureux celui qui meurt d’aimer; Stefano Landi Passacaglia della vita) i obejrzenia (Czerwony balonik Alberta Lamorisse’a). Wielu z tych olśnień już nie pamiętam i żałuję, że ich nie zapisałem. Pamiętam teatralne oburzenie Adama, kiedy powiedziałem, że gdybym miał się uczyć kolejnego języka, to byłby to szwedzki, a nie francuski, który znałem w stopniu znikomym. Byli zakorzenieni w kulturze francuskiej i starali się pokazać mi inny świat, tak bardzo odległy od moich germańskich pasji. Po kilku miesiącach, już ubrany do wyjścia, dałem im swoją monografię pod dosyć jednoznacznym tytułem. Nie znałem jeszcze ich poglądów i bałem się, że mogą mnie odrzucić. Rozebrali mnie wtedy z płaszcza, wycałowali i otworzyli trzecią butelkę wina. Ale nie o samych ważnych sprawach rozmawialiśmy. Ze wzruszeniem wspominam opowieść o ich psie, który uwielbiał lody, dostawał do pyska pieniądze i sam pędził po przysmak do cukierni na ul. Karmelickiej, jak też historię jeszcze innego psa, bezpańskiego, poznanego na lotnisku w Dubrowniku, który latał sobie po całej Europie samolotami. No i wyprawy Adama i Marysi na Dolny Śląsk, coroczne wakacje w Białym Zdroju.
Żartowali, że jestem ich ostatnim przyjacielskim „nabytkiem”. Jeśli tak, to znalazłem się przypadkowo w gronie samych wielkich. Do ich kręgu towarzyskiego należeli Stanisław Lem, Kornel Filipowicz, Wisława Szymborska, Franciszek Starowieyski, Ireneusz Kania, Krystyna Zachwatowicz i Andrzej Wajda, na którego imieninach nie mogło zabraknąć słynnego nugatu Marysi. A także masa innych ciekawych osób, artystów, tłumaczy, pisarzy – wymienić ich wszystkich nie sposób.
Na każdym z tych wieczorów najważniejszy był Adam. Był mistrzem, erudytą i geniuszem, a geniuszom wiele się wybacza, jak choćby absolutne skupienie się na sobie samym i niezgodę na wszelką konkurencję. Ale z tego powstawały przecież najwspanialsze prace i pomysły. Zostawił po sobie autobiograficzne książki (Tryptyk oksytański, Lekcję łaciny, Anamnezy), doczekał się licznych wspomnień, więc nie o nim będę tutaj mówił. Kiedy pewnego razu zaproponowałem, że napiszę o sztuce i życiu Marysi książeczkę, sprzeciwił się i powiedział, że nie są to aż tak ważne sprawy, szkoda czasu. Miała ona mieć tytuł, który dałem niniejszemu wspomnieniu, ale nigdy już nie powstanie, gdyż zabrakło Osoby mogącej jeszcze raz opowiedzieć mi swoją historię. Marysia z miłością dostosowywała się do potrzeb męża; nie chcąc mu przeszkadzać, urządziła sobie nawet w sionce przed wejściem do mieszkania „fraucymer”, z elektrycznym czajnikiem na stole, gdzie przyjmowała przyjaciół. Sądzę, że to był jeden z powodów, dla którego jej sztuka poszła w pewnym momencie na bok, choć Maria miała szansę stać się Magdaleną Abakanowicz ceramicznej rzeźby. Adama wielbiłem i podziwiałem, a Marysię kochałem, chyba z wzajemnością. Żartowała nawet, że jeśli Stwórca (w którego istnienie zresztą nie wierzyła) pokombinuje w zaświatach coś z naszymi płciami, to zostaniemy kiedyś parą.