Podobnie jak większość dzieci urodzonych w powojennej Polsce, próbowano mnie wychować na katolika. To się nie mogło udać. „Gen ateizmu” objawił się u mnie wyjątkowo zdecydowanie i szybko. Sprawy wiary i metafizyki traktowałem z obojętnością niemal absolutną, co nie znaczy wszak, że judaizm i chrześcijaństwo mnie na swój sposób nie fascynowały. Tyle tylko że z takim samym zaangażowaniem przyswajałem sobie i Biblię (oczywiście w opracowaniu Kosidowskiego), i Mitologię Parandowskiego – nie czułem pomiędzy owymi historiami żadnej różnicy. Uczestnictwo w obrzędach zawsze oznaczało dla mnie tylko jedną rzecz: nużącą nudę. Byłem kujonem i prymusem, więc nie przyszło mi zwyczajnie do głowy, by zamiast na mszę pójść sobie na wesołe wagary. W kościołach zajmowałem się więc głównie liczeniem płytek posadzkowych, obrazów i aniołków oraz patrzeniem na zegarek. Wreszcie zdecydowałem się na przemycanie książek. Z ukrytych za ołtarzem zacisznych stalli u bernardynów (dziś już chyba niedostępnych dla zwykłych śmiertelników) zostałem nawet wyprowadzony za ucho – pochłaniałem właśnie drugi tom Przeminęło z wiatrem i przestałem być odpowiednio czujny. Wtedy sprawiłem sobie miniaturowe, angielskie, niemieckie i chorwackie książeczki do nabożeństwa – wyglądałem na rozmodlonego dewota, a tak naprawdę uczyłem się języków. A potem, w pierwszej klasie licealnej, wziąłem głęboki wdech i dałem sobie wreszcie z tym wszystkim spokój. Najważniejsza chwila miała miejsce znacznie później. Gdy w 2010 r. podpisałem oficjalny akt apostazji, poczułem się niemal euforycznie: w końcu byłem wolny, wyzwolony z dyskursów i kontekstów, które nigdy przecież moje nie były.
Mój problem z katolicyzmem nie miał nic wspólnego ani z wiarą (ta nie liczyła się zupełnie), ani z hipokryzją czy kwestiami obyczajowymi (o tych zrobiło się głośno całkiem niedawno). W czasach mojego dzieciństwa polski katolicyzm był zresztą dobrotliwą, ludową formacją, kojarzącą się z przyjemnymi zwyczajami (wonne zioła w sierpniu, noszone w zimowych ciemnościach roratowe świece, palone na Trzech Króli kadzidła), a nie z nienawistną, uwikłaną w politykę i plującą trującym jadem instytucją. Tyle że to właśnie kwestia owych obrzędów i zbiorowych rytuałów stanowiła dla mnie kłopot – zawsze budziły we mnie sporą niechęć. Tak już mam, że nie jestem w stanie uczestniczyć w jakichkolwiek formach wspólnotowości, obojętnie, czy chodzi o mszę, pogrzeb czy o koncert. Nie biorę udziału w rodzinnych uroczystościach i rzadko jeżdżę na konferencje; zmuszam się jedynie do chodzenia na posiedzenia swojej rady wydziału. Dla mizantropa przymus przeżywania czegoś razem z innymi ludźmi jest horrorem nad horrorami.
Holandia uchodzi za kraj niemal wzorcowo ewangelicko-reformowany, ale gdy spojrzeć bliżej, sytuacja okazuje się wielce skomplikowana.