fbpx
Hein Burgers, Święto szałasów na obczyźnie, 1863 r., fot. Berry Stokvis
Piotr Oczko grudzień 2020

Pocztówka z Mokum

Ponad połowa holenderskich Żydów mieszkała w Amsterdamie, przez co miasto zaczęto nazywać „Jerozolimą Zachodu”. Sami Żydzi mówili jednak „Mokum” – słowo to oznacza w jidysz bezpieczną przystań.

Artykuł z numeru

Szczęście – to skomplikowane

Czytaj także

Piotr Oczko

W kraju Biblii

Krzysztof Opaliński, wojewoda poznański i poeta, w 1645 r. donosił bratu Łukaszowi, że w Amsterdamie „chce bydź incognito”. Ja w Amsterdamie wolę być sam, muszę się wreszcie wyciszyć i oderwać od kilkudziesięciu e-maili i telefonów, którymi dzień w dzień zawracają mi w Krakowie głowę, pobyć z książkami, archiwami, bibliotekami, muzeami, wreszcie – ze sobą. Mam tam własne dróżki, ustalone już od lat. Idąc do dzielnicy Jordaan, uśmiecham się, kiedy przechodzę przez Koekjesbrug, Ciasteczkowy Most. Prawie zawsze chodzę; rower biorę tylko na wycieczki do północnego Amsterdamu. To tylko minuta przeprawy promem przez rzekę IJ – i już jestem w innym świecie, nieomal na holenderskiej wsi, wśród setek malutkich starych domków porastających dawne tamy. Gdy idę na kolację do Fransa i Catherine (on – historyk sztuki, potomek amsterdamskich burmistrzów, ona zaś – wolnomyślicielka, lekarka, założycielka Holenderskiego Stowarzyszenia do Walki z Zabobonem i Znachorstwem), przedzieram się przez park Vondla, XVII-wiecznego poety, któremu poświęciłem kilka lat życia. I zawsze się wtedy gubię.

Kiedy jednak zapuszczam się w rejony Jodenbuurt, dawnej dzielnicy żydowskiej, nieodmiennie zaczyna mi towarzyszyć czyjś cień. Cień ten, fantom człowieka, którego w rzeczywistości chyba tak naprawdę nigdy nie było, zjawia się zresztą znacznie częściej. Czasem mignie mi nagle przed zaparkowanym rowerem marki Gazelle, zamigocze gdzieś w okolicach budki z frutti di mare, innym razem jeszcze wyskoczy z kęp bugenwilli w Vondelparku. Z uporem godnym lepszej sprawy dybukiczna zjawa prawie zawsze wręcz materializuje się w okolicach Jodenbreestraat, ul. Szerokiej Żydowskiej.

*

Pierwsi Żydzi pojawili się w Krajach Nizin najprawdopodobniej już w czasie rzymskiej kolonizacji. W średniowieczu tworzyli w niderlandzkich miastach niewielkie i zamknięte wspólnoty, nieustannie zresztą prześladowane, wypędzane, oskarżane o używanie krwi chrześcijańskich dzieci podczas święta Pesach, profanację hostii i zatruwanie studni. Za oskarżeniami szły pogromy i mordy. Zmieniło się to dopiero pod koniec XVI w., gdy po wybuchu antyhabsburskiego powstania narodziło się na północy nowe państwo, Republika Siedmiu Zjednoczonych Prowincji, która na tle ówczesnej Europy zaczęła jawić się jako kraj stosunkowo tolerancyjny dla mniejszości religijnych i wyznaniowych. Amsterdam stał się wtedy schronieniem dla tysięcy Sefardyjczyków przybywających z Hiszpanii i Portugalii, gdzie od dwóch stuleci Żydzi przymuszani byli do konwersji na chrześcijaństwo oraz poddawani okrutnej inwigilacji przez inkwizycję. Pierwsza fala sefardyjskich emigrantów to tzw. nowi chrześcijanie, którzy niegdyś przyjęli wymuszony chrzest, ale w rodzinnych kręgach nadal potajemnie kultywowali wiarę i obyczaje przodków. Doprowadziło to do sytuacji niemal paranoicznej, gdyż w Republice zakazany był właśnie katolicyzm, nie zaś judaizm. Gdy w 1597 r. nowy obywatel Amsterdamu Emanuel Rodriguez Vega składał kalwińskim władzom miejskim przysięgę lojalności, został pouczony, że swe „katolickie zabobony” powinien od tej pory odprawiać jedynie w domowym zaciszu. Tymczasem w rodzinie Vegów od lat praktykowano już przecież tajne obrzędy, tyle że żydowskie! Na sefardyjskich przybyszów patrzono jednak przez palce, wnosili oni bowiem do swej nowej ojczyzny wyjątkowo cenny posag: know-how, czyli międzynarodowe kontakty i doświadczenia handlowe, wielce przydatne zwłaszcza w zdobywanych właśnie przez Holendrów koloniach w Ameryce Południowej.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się