fbpx
Gabinet Rycin Biblioteki Uniwersytetu Lejdejskiego
Piotr Oczko październik 2019

Jak aniołek w niebie śpię…

Dziecko to jeden z najczęstszych tematów holenderskiej sztuki Złotego Wieku. Malcy pozują z rodzicami, są przewijani, wysadzani na nocniki, uczą się i bawią, ba, nawet oddają się hazardowi, a w oberżach palą fajki i pociągają piwo z kufli.

Artykuł z numeru

Czego szukamy w Kosmosie?

Czego szukamy w Kosmosie?

Mam z Rembrandtem pewien problem. Nie za bardzo go chyba lubię jako człowieka, irytuje mnie zwłaszcza jego autoportretowa bufonada, mówiąca o wielce wybujałym ego malarza (chyba z podobnych przyczyn nie przekonałem się do Gombrowicza). Nigdy też nie wybaczę mu sprzedania w 1662 r. grobu Saskii w Starym Kościele i wyrzucenia zetlałych zwłok ukochanej muzy. Van Rijn był wtedy bankrutem – czy to go jednak usprawiedliwia? Co więcej, z zasady unikam tzw. wielkich nazwisk.

Drugo- czy trzeciorzędni pisarze i artyści zawsze wydawali mi się znacznie ciekawsi, a ponadto, w odróżnieniu od twórców opisanych i zbadanych już na dziesiątą stronę, kusili możliwością odkryć i intelektualną przygodą.

Lubię za to amsterdamskie muzeum Het Rembrandthuis – Dom Rembrandta przy Jodenbreestraat 4, w którym malarz mieszkał przez 17 lat, do czasu gdy komornik wystawił cały jego majątek na licytację. Wnętrza zrekonstruowano na początku XX w., posługując się obrazami mistrza i jego uczniów, a przede wszystkim szczęśliwie zachowanym spisem przedmiotów ze wspomnianej licytacji – w ten sposób duch van Rijna poniekąd odzyskał dawny dobytek. Odtworzonym korytarzom i pokojom brak nawet pozoru autentyczności, ale to nie dla nich się tam chodzi, tylko na świetne ekspozycje czasowe. W 2014 r. zobaczyłem wystawę, która zachwyciła mnie do tego stopnia, że wyszedłem z niej z paradoksalnym wręcz poczuciem winy: przecież niczym nie zasłużyłem sobie na taką radość. Była to przyjemność tak wielka, że przez chwilę zastanawiałem się nawet, czy nie trzeba jej jakoś spłacić obowiązkiem, choćby pisząc recenzję.

Na wystawie pokazano 66 olśniewających, subtelnych rysunkowych portretów i jeden obraz olejny – ich twórcą był niejaki Johannes Thopas. Nic mi to nazwisko nie mówiło, a jak się potem okazało, jeszcze do niedawna nie słyszała o nim większość historyków sztuki. Życie Thopasa można jedynie próbować naszkicować, snując domysły na podstawie kilku zdawkowych notek w holenderskich archiwach. Pochodził z kupieckiej rodziny z Deventer, która pisała się Pas, Tho Pas i Thopas. Ojciec artysty, także Johannes, wybrał jednak zawód lekarza – medycynę studiował na uniwersytetach we Franeker, Lejdzie i Padwie. Ożenił się z Humaną van der Hagen, z którą miał kilkoro dzieci, a w 1617 r. objął stanowisko miejskiego lekarza w geldryjskim Arnhem. Tam też ok. 1626 r. urodził się przyszły artysta, ale pewności nie mamy – księgi z tego czasu zaginęły. Gdy ojciec zmarł, matka jeszcze dwukrotnie wychodziła za mąż, a Thopas junior prawdopodobnie mieszkał z nią w Utrechcie. Wraz z siostrą być może przeniósł się też na jakiś czas do Amsterdamu. Świadczą o tym portrety (tym razem, wyjątkowo, kolorowe) zamożnych obywatelek i obywateli miasta mające w tle budowle przy placu Dam lub domy na Warmoesstraat czy Damrak. W 1668 r. Johannes zapisany został w gildii malarskiej w Haarlemie, potem przebywał ze swoim bratem w Assendelft, wreszcie dołączył do siostry w Zaandam, gdzie wykonał kilka portretów – o dwóch z nich, przedstawiających pod wiatrakami mennonickie małżeństwo Caescoperów, pisałem tu ostatnio. Zmarł ok. 1688–1695 r.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się