fbpx
B. F. van Berckenrode, Plan Amsterdamu (fragment), fot. Rijksmuseum
Piotr Oczko lipiec-sierpień 2020

Torebka Elli

W 1625 r. powstała pierwsza tak szczegółowa mapa Amsterdamu. Nawet nie próbuję się zastanawiać, jak ją zrobiono, bez fotografii lotniczej i dronów. Odwzorowano wszystko: fasady, każdy zaułek, podwórze, śmietnisko czy rosnące przy kanale drzewo. Co ja bym dał za takie cudo!

Artykuł z numeru

Przystanek: miasto

Przystanek: miasto

Po śmierci Eli, z którą przeżyłem trzydzieści dziewięć lat, gdy odeszli goście z pogrzebu, zostałem sam.

Położyłem się i nie wstałem przez parę dni. Przyszedł lekarz, który opiekował się Elą, i zapytał:

– Chcesz umrzeć?

– Tak, nie mam po co żyć.

Andrzej Banach, Spotkania

Skąd mi się wzięła ta Holandia? Tak jak zdecydowana większość rzeczy w moim życiu wzięła się z książek. W 1993 r. Mama włożyła dla mnie pod choinkę niewielki tomik, Martwą naturę z wędzidłem Herberta. Eseje te pokazały wówczas licealiście fascynujący, „osobny” i nieomal egzotyczny świat Kraju Nizin. Wszystkie swoje pierwsze teksty o Holandii pisałem „z Herbertem w głowie” i pod jego przemożnym wpływem, ale z czasem zawierzenie i zachwyt ustąpiły rozczarowaniu i buntowi. Kiedy coraz więcej czytałem o holenderskiej kulturze i sztuce, poznawałem język i literaturę, wciąż wypominałem autorowi błędy (a tych było multum) i irytowałem się.

W końcu jednak przyszło pogodzenie: zdałem sobie bowiem sprawę, że Martwą naturę… należy czytać jako artystyczny manifest Herberta i książkę o nim samym, który ukrywa się za obrazami, rozumieć jako wielką metaforę codzienności, czytać w kontekście światopoglądu poety, jego wyborów etycznych (sztuki, która godzi człowieka z rzeczywistością) i estetycznych (wiary w sztukę mimetyczną).

Innymi słowy, osobistą wizję świata i kultury, a przy tym fantazmat zakładnika mieszczańskich „wysp szczęśliwych” oddalonych od PRL-owskiej rzeczywistości.

Drugą książkę wyciągnąłem z biblioteki Mamy prawie w ostatniej chwili przed wyjazdem. Było to Odkrycie Amsterdamu Elli (Eli) i Andrzeja Banachów. Jechałem wtedy z przyjaciółmi do Krynicy na sylwestra, który okazał się prawdziwą studencką balangą. W Nowy Rok siedziałem pośród tysięcy roślin w ciepłej, przeszklonej pijalni głównej przy deptaku; na zewnątrz trzaskał mróz, padał śnieg i zapadał zmierzch, a ja leczyłem lekkiego kaca i czytałem. Tak samo jak w przypadku Herberta miałem wrażenie obcowania z jakimś paradoksem, z krajem tak dziwnym, że nie ma wręcz prawa istnieć. Musiałem to sprawdzić – już w lipcu znalazłem się w Holandii.

Moje pierwsze kroki w kraju były stąpaniem śladami Herberta i Banachów. Ileż ja się nachodziłem, żeby znaleźć ten ich ulubiony hotelik przy kanale Singel (teraz już wiem, to nie Singel, ale Prins Hendrikkade, budynek pod numerem jeden) z widokiem na dom, który zdobi luterańska inskrypcja God is myn burg (Bóg jest mą twierdzą). Ella i Andrzej Banachowie byli zresztą moimi mistrzami znacznie wcześniej. W krakowskich antykwariatach czy na ówczesnej niedzielnej giełdzie bukinistycznej pod Halą Targową wyszukiwałem ich słynne maleńkie książeczki, np. Podróż na Sycylię…, Pismo i obraz czy Portret wzorowego mężczyzny. Tanie nie były, tomiki te uznawano przecież za vademeca inteligencji PRL-u. To Banachowie – krytycy, podróżnicy, kolekcjonerzy dzieł sztuki i wyrafinowani esteci, byli wtedy naszymi przewodnikami po kulturze europejskiej. Kilka lat temu zajrzałem do internetu i za jakieś śmieszne grosze skompletowałem sobie wreszcie wszystkie „banachiana”, ponad 40 pozycji. A potem przeżyłem szok – tego się już nie dało czytać, to były ramotki, urocze wprawdzie, ale jednak. W książeczkach Banachów niczym w krzywym zwierciadle odbijały się teraz nasze dawne (a może i obecne?) niedostatki i kompleksy. Pewny siebie światowiec i erudyta okazywał się sympatycznym polskim prowincjuszem, zaopatrzonym w wiedzę zaczerpniętą z zagranicznych encyklopedii i przewodników turystycznych. Imponował nam skosztowaniem na Zachodzie filiżanki kawy („można wypić ekspresa przy Kalverstraat”) lub wręcz aperitifu, kupieniem w antykwariacie taniutkiej ryciny czy pojechaniem tramwajem z Hagi do Delft. Król życia. W 1982 r. moi rodzice przemierzali Oslo na piechotę, wysupływali odliczone pieniądze na muzealne wstępy i nie dojadali, żeby przywieźć mnie i bratu po symbolicznym podarku z wakacji.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się