An Robert, meinen Ehemaligen Lebensgefährten
Urodziłam się 28 lat po wojnie i wychowałem zarówno na traumach Dziadków, jak i na wszechobecnej w szkole „antykrzyżackiej” propagandzie (Krzyżak oczywiście pochodził z RFN). Moja przygoda z kulturą niemiecką nie miała więc dobrego początku. Gdy w 1989 r. pojechałem po raz pierwszy na Zachód, do Fryburga Bryzgowijskiego (młodszym Czytelniczkom i Czytelnikom wyjaśnię, że trzeba było wówczas mieć wizę i zaproszenie), Babcia nie mogła spać po nocach przekonana, że w kraju potworów na pewno spotka mnie coś złego (było dokładnie na odwrót). W jaki jednak sposób z bezczelnego ośmiolatka, który niemieckim turystom na Wawelu rzucił pogardliwe: „Heil Hitler”, wyrósł germanofil? Stało się tak przede wszystkim za sprawą języka, w którym zakochałem się do tego stopnia, że nawet myślałem o germanistyce. Do dziś zresztą sądzę, że nie ma piękniejszego wyznania miłosnego niż zamykające wiersz Rilkego wersy „und wirfst du in mein Hirn den Brand, / so werd ich dich auf meinem Blute tragen” („a jeśli w mózg mój rzucisz swe płomienie, / ja ciebie na krwi mojej będę niósł”, tłum. M. Jastrun). A potem przyszło kilka ważnych pobytów w Niemczech i przede wszystkim ktoś, kto mi wówczas towarzyszył. Upalny, pachnący czerwonym joopem, tętniący energią i niezgentryfikowany jeszcze berliński Prenzlauer Berg latem 2000 r. Ulm, do którego pojechałem mniej więcej w tym samym czasie, dołączając nieoficjalnie do wymiany licealnej młodzieży jako opiekun. Mieszkałem wtedy u nauczycielki biologii w eleganckich wnętrzach urządzonych resztkami burżuazyjnej świetności, paroma biedermeierami i XVIII-wiecznymi portretami przodków. Na ścianie wisiało też zdjęcie w sepii przedstawiające rodzinną manierystyczną kamienicę udostępnioną kiedyś NSDAP. „Przetrwała bombardowania, ale zburzyli ją po wojnie, choć przecież dom nic im nie zawinił” – tłumaczyła gospodyni. By sparafrazować Stefana Chwina – niestety, Faust miał tu jednak wstęp. Były jeszcze Görlitz Jakoba Böhmego, Spreewald i pojawiające się na horyzoncie wieże Naumburga. Wreszcie Turyngia, Jena oraz Weimar i letni dom Goethego, który wywarł na mnie ogromne wrażenie: sosnowe podłogi, batystowe firanki w oknach, kilka skromnych oryginalnych mebli i marmurowych popiersi. Kwintesencja prostoty, spokoju i niemieckiego mieszczaństwa w najlepszym wydaniu.
Z Mazur do Prus
W takich pokojach raczej nie mieszkała malarka, którą Goethe poznał zresztą osobiście. Anna Dorothea Lisiewski (lub Lisiewska) urodziła się 23 lipca 1721 r. w Berlinie jako siódme z dziewięciorga dzieci Georga i Marii Elisabethy z domu Kahlow, córki pomorskiego organomistrza. Matkę straciła, mając 12 lat. Ojciec był nadwornym malarzem, wziętym portrecistą arystokratów, a przede wszystkim oficerów i generałów. Zmilitaryzowane Prusy pod panowaniem Fryderyka Wilhelma I, króla żołnierzy, zdecydowanie nie były ojczyzną dla muz. Dość wspomnieć, że monarcha bez wahania wymienił swe zbiory chińskiej porcelany na kilkunastu rosłych chłopów, których do jego pułku olbrzymów dostarczył mu z Saksonii August II Mocny. Surowe, oszczędne w wyrazie i niezdradzające emocji pozujących obrazy malarza musiały się więc niewątpliwie na dworze podobać (jeden z nich, portret Friedricha von Tettau, ma w swoich zbiorach Muzeum Narodowe w Warszawie).