Kilka lat temu w pewnym mieście średniej wielkości trafiłam na interesującą witrynę: oto na drzwiach z pozoru zwyczajnie wyglądającego baru z bilardem i piwem wisiało ogłoszenie z kontaktem do bioenergoterapeuty. To niespodziewane połączenie zdumiało mnie na tyle, że postanowiłam zrobić zdjęcie, co zwróciło z kolei uwagę właściciela lokalu. Odrobinę groźnie się prezentujący, kojarzący się raczej z kulturystyką niż ezoteryką mężczyzna okazał się uzdrowicielem we własnej osobie, wyraźnie uszczęśliwionym, że kogoś zainteresowały jego usługi. Z przyjaznej rozmowy, która wywiązała się między nami, wynikało, że wciąż się uczy i dopiero rozkręca swoją działalność, ale oferuje leczenie dolegliwości fizycznych i psychicznych na odległość oraz usuwanie z otoczenia negatywnych energii, co mógł potwierdzić stosownym certyfikatem. Czy mój rozmówca faktycznie miał dostęp do niewidzialnego wymiaru funkcjonowania ludzkiego ciała, którego nie da się dosięgnąć przy użyciu standardowych metod diagnostyki medycznej? I czy takie rzeczy w ogóle istnieją? Na potrzeby tego tekstu przyjmijmy, że to chwilowo nieistotne, a przynajmniej nie tak bardzo jak fakt, że człowiek ten najzwyczajniej w nie wierzył, podobnie jak osoby korzystające z jego usług.
Emerytowana księgowa powtarza mantrę
Poznałam w życiu więcej takich osób. Zdarzało mi się w przeszłości kilkakrotnie pojawić na targach medycyny naturalnej i ezoteryki w katowickim Pałacu Grudniowym. Ta działająca od wielu lat impreza zachowywała dość kameralny klimat i pozwalała poznać ludzi od zaskakującej nieraz strony. Wystawcy i goście często albo wydawali się prowadzić, sądząc po rękodzielniczo wykonanych strojach, nieco hippisowski styl życia, albo należeli do grona odrobinę ekscentrycznych seniorów. Odrobinę, bo na co dzień prowadzili może w 90% zupełnie standardowe życie, wyjąwszy fakt, że np. stawiali sobie w domu piramidki-odpromienniki, chroniące przed szkodliwym wpływem żył wodnych i urządzeń elektronicznych. Albo interesowali się czytaniem z dłoni. Albo palili w domu agnihotrę, ajurwedyjską ofiarę z ognia. Podpalali symboliczną garść ryżu, powtarzając mantry, a powstałym popiołem leczyli się z różnych dolegliwości. Poza tym prowadzili zupełnie przewidywalne, najzwyklejsze życie, np. emerytowanej księgowej. Kiedyś jeden z wystawców naenergetyzował dla mnie pozytywnymi wibracjami złotówkę; rozmawiając z nim, dowiedziałam się, że na co dzień prowadzi firmę remontową.
To był ten sam świat, o którym czytałam w chyba najlepszym studium na temat alternatywnej duchowości w naszym kraju – książce New Age w Polsce autorstwa antropolożki i socjolożki Doroty Hall. Hall, po bardzo wnikliwych badaniach terenowych i w sposób pozbawiony uprzedzeń – a było to na początku tysiąclecia, kiedy w powszechnym dyskursie lekką ręką zaliczano wszelkie nieortodoksyjne przejawy wiary do kategorii sekt i kultów – wykazywała, że adeptami praktyk określanych złowrogim i tajemniczym terminem „New Age” byli ludzie „tacy jak wszyscy”, do tego często deklarujący przywiązanie do religii katolickiej. Przypuszczała, że zjawisko, które nazywała „językiem mocy i energii”, oraz medycyna niekonwencjonalna mogły tak naturalnie znaleźć zwolenników w Polsce ze względu na przekonanie o sprawczej mocy słowa w tradycji ludowej oraz we wrażliwości na cuda, objawienia, uzdrowienia. Typowe niepokoje czasów przełomu czy nakręcający widownię programów Anatolija Kaszpirowskiego kryzys w opiece medycznej, czyli argumenty, którymi czasem tłumaczono wzrost zainteresowania ezoteryką w Polsce końca XX i początku XXI w., nie dawały wyczerpujących wyjaśnień co do potrzeb, jakimi kierowali się adepci. Te bowiem wynikały już z pewnej istniejącej duchowej zaprawy.