„Lokalne filozofie” kojarzą się z wizją rodem z folderu turystycznego, z pokazem obyczajów dla wycieczki. Zakładają, że większość ludzi w danym miejscu żyje jednakowo i podziela podobne wartości, ignorując różnice tak pokoleniowe, jak i regionalne czy indywidualne (trochę tak, jakbyśmy próbowali, dajmy na to, wylewność i gościnność starszej daty Podlasiaków zaprojektować na całe polskie społeczeństwo). To fantazje o zbiorowej mądrości, ale też udane z PR-owego punktu widzenia próby tworzenia pozytywnych autostereotypów, zastępujące z powodzeniem wcześniejsze wyobrażenia na temat różnych nacji. Gdy przypomnimy sobie, że Skandynawia kojarzyła się zrazu – nie tak dawno przecież – to z protestancką surowością życia i egzystencjalnym napięciem jak z Bergmana, to z bezwzględnym „prawem Jante” wymuszającym konformizm, to z depresją i nadużywaniem alkoholu, aż trudno uwierzyć, że mowa o tych samych narodowościach. Opowieść o lokalnych odmianach sztuki dobrego życia to również opowieść o potędze skutecznego kreowania wizerunku. Tak skutecznego, że przesłania rzeczywiste, ciemne strony życia w danym kraju. Dania nieraz postępowała w końcu uhyggelig, nieprzyjaźnie, wrogo: tak wobec ludzi (kilka lat temu rząd planował zsyłać uchodźców, którym odmówiono azylu, na skażoną wyspę Lindholm; z zamiarów w końcu zrezygnowano), jak i wobec natury (rząd duński wciąż przyzwala na rzeź wielorybów). Siła pozytywnego PR-u minimalizuje jednak ostracyzm wobec takich działań.
Nie jest to zupełnie nowe zjawisko. Poradniki sztuki życia, popularyzujące w przystępny sposób koncepcje filozoficzne i wątki z literatury, to właściwie osobny, żywy nurt zwłaszcza w literaturze angielskojęzycznej. Specjalizuje się w nich szczególnie szwajcarski filozof Alain de Botton, autor lekkostrawnych, lifestyle’owych publikacji o miłości, Prouście i architekturze oraz założyciel The School of Life, instytucji specjalizującej się w upowszechnianiu filozofii i literatury w poradnikowej czy wręcz coachingowej formie. Powiązanie filozofii dobrego życia z „marketingiem miejsc” to z kolei specjalność popularnej literatury i kina po roku 2000: Pod słońcem Toskanii Frances Mayes, na podstawie której nakręcono film z Diane Lane, osadzony w Prowansji Dobry rok Petera Mayle’a i nakręcony według książki film czy zwłaszcza Jedz, módl się, kochaj Elizabeth Gilbert, której bohaterka (w filmowej wersji grana przez Julię Roberts) postanawia szukać sensu życia we Włoszech, Indiach i Indonezji. W nowym tysiącleciu to Skandynawia jako miejsce, w którym ludzie rzekomo wiedzą, jak żyć dobrze, zastąpiła dotychczasowe utarte wyobrażenia Włoch z la bella vita czy Japonii z tamtejszym zen (rozumianym nie jako filozofia oparta na paradoksach i wyzwaniach prowadzących do porzucenia ego, ale jako minimalistyczna estetyka i zestaw technik relaksacyjnych dla klasy średniej). Być może to zasługa wiary w statystykę, która nieodmiennie przekonuje, że właśnie na Północy żyją najszczęśliwsi na świecie ludzie, małomówni, ale pogodni, odziani w ciepłe swetry i niewymagający od świata zbyt wiele. Być może przesądza o tym jednak potrzeba myślenia magicznego, która wydaje się kryć za popularnością poradników: przekonanie, że istnieje jakaś formuła, która sprawia, że życie staje się Takie, Jak Należy.
Traktory, blokowiska i ziemniaki
Większość filozofii szczęścia, niezależnie od kraju pochodzenia, nie jest skomplikowana i czytając poradniki, łatwo wręcz o poczucie, że ktoś odkrywa przed nami, iż oto 2+2 to 4 (choć zapewne o taki „efekt eureka” również może chodzić).
Czasami można zadziwić się osobliwymi obyczajami przedstawicieli klasy średniej (wszak to do nich, i aspirujących członków, skierowane są gotowce stylów życia); wydaje się, że potrzebują osobnego poradnika do wszystkiego, włącznie z gotowaniem wody.
Zobaczmy bowiem: zazwyczaj na zadowolenie z życia składają się dobre posiłki, kontakt z naturą, otaczanie się ładnymi przedmiotami, ale nie w nadmiarze, czas na relaks, dbałość o dobry kontakt z bliskimi. Jednak większość z nich (poza może fińskim sisu, które niesie zachętę do rozwijania odporności ciała i ducha) zawiera w sobie pewne przyzwolenie, legitymizację „zmniejszania obrotów”, spowolnienia, odpoczynku, nawet bezczynności. I faktycznie, w świecie, który działa 24/7 i wymaga od nas nieustannej aktywności (jak pisał Jonathan Crary w swojej głośnej książce o utowarowieniu wszystkich sfer ludzkiego życia z wyjątkiem snu), taka postawa wymaga pewnej odwagi. Gdy mieszkałam blisko lasu, obserwowałam, że ludzie rzadko wychodzą sami z siebie na spacer, żeby pobyć w przyrodzie czy po prostu iść przed siebie. Potrzebują pretekstu, usprawiedliwienia. Zapewne dlatego taką popularnością cieszą się kijki do nordic walking: spacerowicze wyposażeni w profesjonalny sprzęt stają się sportowcami, podejmują aktywność, aby zadbać o zdrowie. Być może podobny mechanizm stoi za popularnością hygge, lagom, niksen: legitymizują coś, czego potrzebujemy i pragniemy, ale normy postępowania na to nie pozwalają.
Nietrudno też zauważyć, że filozofie szczęścia, przynajmniej te, które doczekały się swoich poradników czy inspirowały kolekcje w sklepach wnętrzarskich, wywodzą się z państw raczej zamożnych i stabilnych. Jest w tym pewna uczciwość, zrywająca wreszcie z paternalistycznym przekonaniem, że w krajach rozwijających się żyją ludzie „biedni, lecz szczęśliwi”, czego mają dowodzić dzieci pozujące turystom do zdjęć. Tu mamy nominalną pochwałę prostoty i minimalizmu, ale przy milczącym założeniu, że nas na nie stać. Świadoma rezygnacja i uproszczenie możliwe są bowiem w takich warunkach, gdzie nie trzeba stale wiązać końca z końcem i chomikować na wszelki wypadek; paradoksalnie, prostota to nowy luksus. Jest możliwa tam, gdzie nie pracuje się na śmieciówkach, dysponuje się niezłymi zarobkami i work-life balance.
Ale i biedniejsi mają swoją sztukę życia. Małgorzata Rejmer pisała w Bukareszcie o rumuńskim powiedzeniu „asta e”, które można przełożyć jako „tak to już jest” (znajdziemy niejeden polski odpowiednik). Niesie ze sobą rezygnację, pogodzenie się z kiepskim losem; to stoicyzm, ale zabarwiony fatalizmem, ponury. Kilka lat temu ukazała się książka z polską odpowiedzią na hygge i lagom: Jakoś to będzie. W podobnym duchu odczytuję falę subwersywnej słowiańskości, dresiarskiej, osiedlowej, podlanej wódką i energolami, ale swojskiej i komfortowej w przykucu i skarpetkach do sandałów. Tej znanej z memów, hip hopu i imprez techno. To przerysowany autostereotyp, umiejętnie przechwycony i odwracający negatywne wyobrażenia na temat Słowian. Tak, Duńczycy mają świeczki i ciepłe koce, a my traktory, blokowiska, ziemniaki, ale też nic do stracenia.