fbpx
Dorota Masłowska na planie teledysku "Motyle" fot. Marta Kacprzak @motionpicturestories
Dorota Masłowska na planie teledysku "Motyle" fot. Marta Kacprzak @motionpicturestories
z Dorotą Masłowską rozmawia Olga Drenda kwiecień 2023

Soundtracki do życia

Piosenki ułatwiają mi wyrażanie emocji, na które potrzebuję w literaturze tysięcy znaków, różnych figur i obrazów. To dla mnie wyzwolenie: radość bezpośredniej komunikacji na intuicyjnym, fizycznym poziomie. Dotknięcie ludzi w serca.

Artykuł z numeru

Psychodeliki. Nadzieja dla duszy i umysłu?

Czytaj także

Olga Drenda

z Olgą Drendą rozmawia Edyta Zielińska-Dao Quy

Kruche, ale niezniszczalne

Rozmawiam z Twoim wcieleniem muzycznym – nie tyle pisarką, ile artystką scen. Pamiętam, jak na początku kariery pisarskiej, kiedy publikowałaś felietony w „Przekroju”, ujawniłaś się jako miłośniczka smutnego rocka. Dzisiaj nagrywasz w konwencji rapowej. Czy szukasz i odnajdujesz dzisiaj to, co kiedyś pociągało Cię w innych brzmieniach?

Muszę przyznać, że dawno już nie próbowałam precyzować swojego gustu muzycznego. W ciągu 40 lat mojego życia jeździł on na pstrym koniu. Za długo żyję, by utożsamiać się z muzyką, której słucham, poza tym słucham teraz skrajnie różnych rzeczy, rzadko smutnych. Młodzi ludzie z niedoborem bólu istnienia szukają go gdzie popadnie. Też tak robiłam – nim doświadczyłam w życiu prawdziwego smutku, lubiłam nurzać się w otchłaniach smutnej muzyki. Między innymi zimnej fali, jakiegoś indie rocka. Ciekawe, czy to były ćwiczenia z człowieczeństwa, jakieś manewry hartujące przed przyszłymi cierpieniami. Na przykład moja przygoda z płytą Pornography The Cure czy Amnesiac Radiohead, których słuchałam po prostu, aż polała się krew. Teraz nie lubię, gdy muzyka ciągnie mnie w ciemność. Używam jej raczej do ożywiania się i kontemplacji życia.

To ciekawe, że wierzysz w takie oddziaływanie muzyki: to, że jest w stanie wywołać sugestywne stany emocjonalne, że ingeruje w naszą psychiczną strukturę.

Sposób słuchania muzyki, który praktykujemy – zindywidualizowany, wyrażający się osobistymi, unikatowymi „soundtrackami do życia” – był nieznany naszym rodzicom. Oni uczestniczyli w muzyce z publicznego przydziału, oficjalnie przyznawanej, projektowanej i zamawianej dla nich w ramach polityki społecznej.

Teraz podlega ona w dużej mierze indywidualnym wyborom. Oczywiście to też pozorne, bo na ich podstawie Spotify i YouTube więżą nas w swoich algorytmach. Jednak na pewno jest w tym dużo więcej indywidualności.

Myślę, że nasze preferencje muzyczne wynikają z naszych doświadczeń i równocześnie je powodują. Z czegoś w nas się biorą: z niewyrażonych w inny sposób intuicji, pragnień, marzeń o sobie. A potem nas determinują – wywołują różne stany i postawy emocjonalne oraz duchowe. To bardzo pierwotna i naturalna cecha piosenki, zrytmizowanej frazy, która oddziałuje na umysł i wkręca się w niego w postaci automatycznych, gotowych myśli – poprzez wielokrotne wysłuchanie, stają się częścią naszego jestestwa.

Wydawało mi się, że w polskiej muzyce nastąpił poniekąd odwrót od szlagwortu. Wojciech Młynarski twierdził, że trzeba od niego zacząć, a później reszta nawija się jak wata cukrowa. W czasach „muzyki środka” lat 90. i 2000. stało się to rzadsze. Poza wyjątkami zapadającymi w pamięć – jak „widziałam orła cień” i „bo do tanga trzeba dwojga” – wiele fraz się powtarzało. „Na ulicy tłum”, „marzyć chcę”, „dziś wiem”, „parę chwil” – pojemne gotowce.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się