Od innej zacząć po prostu nie wypada. Ikona. Gwiazda feministycznej historii sztuki. Ofiara i oskarżycielka. Filomela i Atena. Malarka na dworach Medyceuszy i angielskiego króla. Pierwsza kobieta we florenckiej Akademii. Niemalże protoemancypantka (czy aby na pewno?). Wyzwolona z konwenansów niewierna żona i kochanka. Ona. Artemisia Gentileschi. Bohaterka i zwyciężczyni.
Linda Nochlin w swoim kanonicznym już szkicu Why Have There Been No Great Women Artists? (Dlaczego nie było wielkich artystek, 1971) pytała o dotkliwą nieobecność uznanych, wybitnych kobiet w dziedzinie sztuki (jak pisała: żeńskich odpowiedników Michała Anioła, Rembrandta czy Delacroix) i dała odpowiedź, która dziś jest już oczywista. Nie stały za tym brak kreatywności, talentu czy ograniczenia intelektualne i psychiczne, ale uwarunkowania historyczno-społeczne patriarchalnej kultury oraz normy obowiązujące w obrębie Instytucji. Artystyczna profesja związana była z pochodzeniem (klasą średnią), płcią (męską) i rodziną – zawód przekazywano najczęściej z ojca na syna lub krewniaka. Dodam jeszcze: przypisane do sfery domowej kobiety miały ograniczone możliwości kształcenia się, zwłaszcza jeśli chodzi o sztukę. W pracowniach i akademiach uczniowie rysowali, malowali i rzeźbili akty, najczęściej męskie, a na nagich modeli cnotliwe dziewczęta patrzeć nie mogły. Nie mogły też udać się w daleką podróż, żeby w czasach przedmuzealnych zobaczyć obrazy mogące zmienić ich świadomość i styl. Te najbardziej zdeterminowane tworzyły najczęściej dzieła sytuujące się najniżej w akademickiej hierarchii tematów: martwe natury, sceny rodzajowe, pejzaże, portrety mniej znacznych osób (często miniatury), lub po prostu tkały i haftowały. Tematy uważane za wzniosłe i ważne (oraz najlepiej przy tym płatne), czyli sceny historyczne, biblijne i mitologiczne, były domeną artystów mężczyzn. W XVII-wiecznej Italii szklany tematyczny sufit przebiło w mniejszym lub większym stopniu bodajże siedem malarek – Virginia da Vezzo, Fede Galizia, Orsola Maddalena Caccia, Giovanna Garzoni, Lavinia Fontana, Elisabetta Sirani i Artemisia Gentileschi. Wszystkie łączy jedno: wyróżniały się talentem i były córkami lub żonami malarzy (da Vezzo). Dzieli zaś to, że o pierwszych sześciu wiedzą tylko historycy sztuki, i to nie wszyscy, natomiast o siódmej słyszało nieco więcej osób.
Atak i proces
Artemisia przyszła na świat w Rzymie 8 lipca 1593 r. jako najstarsze dziecko przybyłych z Toskanii rodziców, Prudenzii di Ottaviano Montoni i Orazia Gentileschiego, caravaggionisty specjalizującego się w malarstwie ściennym. Gdy miała 12 lat, straciła matkę. Zaczęła wtedy nie tylko prowadzić dom i opiekować się rodzeństwem, ale i szkolić pod okiem ojca. Wpierw pozowała, ucierała farby i wiązała pędzle, potem uczyła się rysować, kopiowała ryciny, wreszcie zaczęła samodzielnie malować mniejsze prace, by na koniec stać się współpracowniczką Orazia. Przewyższała zresztą towarzyszących mu w pracowni braci indywidualizmem, zdolnościami i entuzjazmem. Od samego początku jej styl różnił się od ojcowskiego: on rzeczywistość idealizował, podczas gdy ona postawiła na naturalizm. Bardzo szybko przewyższyła i ojca, a ich relacje, gdy już osiągnęła sławę, stały się pełne animozji, zazdrości i pretensji.
Wykład, na którym o niej mówię, jest zawsze najtrudniejszy w całym rocznym cyklu – choćbym nie wiem jak się starał, zawsze załamie mi się na nim w pewnym momencie głos. Nie wiem, dlaczego tyle to mnie kosztuje, a historia Artemisii tak bardzo porusza. Czy dlatego, że jestem feministą? A może dlatego, że dzieła sztuki i biografie widzimy przecież przez pryzmat swoich własnych przeżyć, w tym wypadku łączących włoską malarkę, Édouarda Louisa i mnie? Na tymże wykładzie pokazuję studentkom i studentom ostatnie dzieło Caravaggia na ich obowiązkowej liście – Judytę z głową Holofernesa, a następnie wyświetlam na ekranie tak samo zatytułowany obraz Artemisii. Pytam wówczas o emocje wypisane na twarzach bohaterek. Judyta Caravaggia czuje wstręt, wyraźnie dystansuje się od tego, co robi; jak tylko może, odsuwa się od mężczyzny, którego właśnie zabija. Ta z obrazu Gentileschi jest zdeterminowana, mocno trzyma Asyryjczyka za włosy i tnie szyję mieczem, nie zważając na tryskającą w stronę sukni krew. Czerwona posoka wsiąka też w śnieżnobiałe prześcieradło, na którym Izraelitka musiałaby się wcześniej przecież oddawać wodzowi armii Nabuchodonozora, gdyby… ta historia nie była fikcją. Wtedy zaczynam mówić o możliwych interpretacjach. Najprawdopodobniej malarka jako Judytę sportretowała samą siebie.
W 1611 r. Orazio przyjął jako lokatorkę niejaką donnę Tuzię, z którą dziewczyna się zaprzyjaźniła – zobaczyła w niej figurę matki. Rzekoma przyjaciółka wpuściła do domu Gentileschich współpracownika ojca, wziętego malarza Agostina Tassiego, u którego dziewczyna od jakiegoś czasu pobierała lekcje tworzenia perspektyw w malarstwie iluzjonistycznym. Artemisia jest wtedy sama, maluje. Tassi wyrywa jej pędzel i paletę, rzuca je na podłogę i brutalnie ją gwałci. Tuzia udaje, że nie słyszy broniącej się dziewczyny. Ofiara zezna potem szczegółowo w sądzie, co się stało, opisze zamknięcie drzwi na klucz, kolano między udami, tłumiącą krzyk chustkę na twarzy, wreszcie penetrację. Doda: „Kiedy już skończył, zszedł ze mnie. Wyjęłam wtedy nóż z szuflady stołu, przystawiłam do niego i powiedziałam, że zabiję go za pohańbienie mnie”. Jedynym sposobem na ukrycie utraty dziewictwa i czci (a co za tym idzie, degradacji społecznej) było małżeństwo, które gwałciciel natychmiast zaproponował i pod tym pretekstem wymuszał kolejne stosunki. „Robiłam to z nim tylko dlatego, że miał mnie poślubić”.
Po dziewięciu miesiącach dziewczyna dowiaduje się, że Tassi jest żonaty. Orazio pisze wtedy do papieża, pozywa gwałciciela do sądu, oskarża go nie tylko o deflorację córki i zhańbienie rodziny, ale także o kradzież obrazów. Akta procesowe liczą 300 stron. Artemisia decyduje się zeznawać, choć wie, co ją czeka. Musi udowodnić, że przed gwałtem była dziewicą – inaczej zarzuty zostaną uznane za bezzasadne. Błona to przecież kapitał, a kobiety, które nieopatrznie wyzbyły się czci, są ladacznicami bez prawa głosu. Proces będzie trwać siedem miesięcy; w jego trakcie fałszywi świadkowie wielokrotnie stwierdzą, że oddawała się wcześniej komu popadnie. Prawdomówność sprawdza się nie tylko w trakcie upokarzających, niemal publicznych, badań ginekologicznych, ale także na torturach. Jeśli powódka, której miażdży się palce sznurami, wciąż będzie utrzymywać, że nie kłamie, to być może przekona do swych racji sąd. Torturę taką nazywano „sybillą”: powrozy uszkadzały nerwy i powodowały paraliż, czasem wręcz amputowały palce. Niezłe wyzwanie jak dla aspirującej malarki. Dziewczyna jednak wytrzymuje ból. Gdy będą ją wiązać, rzuci stojącemu obok Tassiemu: „To jest twoja obrączka i ślubna obietnica”. W trakcie rozpraw wychodzą na jaw inne niecne sprawki Agostina – planował zamordowanie żony (zniknęła zresztą w niewyjaśnionych okolicznościach jakiś czas wcześniej) oraz kilku innych osób, cudzołożył ze szwagierką i był ojcem jej dzieci oraz faktycznie przywłaszczył sobie obrazy. Skazano go ostatecznie – do wyboru – na pięcioletnie więzienie lub dożywotnie wygnanie z Rzymu. Zdecydował się na to ostatnie, jednak wyroku nigdy nie wykonano. Miał zbyt wielu możnych klientów protektorów (w tym papieża), którzy potrzebowali jego usług. Wynajął także ludzi, którzy głosili w mieście, że Artemisia jest puttana bugiarda che va a letto con tutti, kłamliwą kurwą, która sypia ze wszystkimi; oczerniał ją w drukach ulotnych. Czy nie brzmi to czasem znajomo?
Zuzanna i inne
Judytę z głowa Holofernesa Gentileschi namalowała w dwóch wersjach. Jedna znajduje się w Museo di Capodimonte w Neapolu i datowana jest na ok. 1611–1612 r. Powstała w trakcie procesu lub chwilę po nim i być może młoda malarka przedstawiła na niej nie tylko siebie, lecz również gwałciciela. Druga wersja, wisząca we florenckiej Uffizi, jest o dekadę późniejsza – na niej właśnie Artemisia dodała swoisty podpis. Na przedramieniu Judyty umieściła bransoletę z wizerunkiem swojej patronki Artemizji-Artemidy, bogini dziewic. Mocne, zdeterminowane biblijne bohaterki, reprezentantki toposu femme forte, będzie potem malować raz po raz: Jael zabijającą Siserę, Józefa z żoną Potifara, Esterę przed Ahaswerem, Samsona i Dalilę czy Salome z głową Jana Chrzciciela. Wróci też parę razy do tematu Judyty. Przedstawi „upadłą” Marię Magdalenę, Batszebę, zgwałcenie rzymskiej Lukrecji i bezwładną, nieświadomą Danae, którą za chwilę zapłodni złoty deszcz. Sportretuje się również jako św. Katarzyna Aleksandryjska, patronka dziewic. Zuzannę i starców namaluje z kolei w sześciu różnych wersjach – po raz ostatni w 1652 r., gdy zbliżać się będzie do sześćdziesiątki, jakieś cztery lata przed śmiercią. Na tym, ostatnim zresztą odnotowanym jej dziele (Pinacoteca Nazionale di Bologna, 1652), do którego powstania przyczynił się również jej ostatni uczeń Onofrio Palumbo, pełna spokoju, cnotliwa żona Joakima niemal zalotnie odgania od siebie napastników. Tak jakby trauma została już przepracowana. Albo ujrzana z męskiej perspektywy.
Czytaj także
Życie sztuką i ze sztuką
Pierwsza Zuzanna Artemisii, ta najbardziej dramatyczna, z kolekcji Schloss Weißenstein w bawarskim Pommersfelden, jest datowana na ok. 1610 r. i powstała prawdopodobnie tuż przed gwałtem, jakby dziewczyna już przeczuwała to, co się niedługo stanie. Na wykładzie zestawiam ją z tymi samymi przedstawieniami pędzla Giuseppe Cesariego (zbiory prywatne, 1607), a zwłaszcza Tintoretta (wiedeńskie Kunsthistorisches Museum, ok. 1655). Ta Zuzanna, otoczona srebrami i perłami, siedzi naga w ogrodzie na brzegu sadzawki, lubieżnie rozchyla uda i spogląda w lustro. Jest niemalże ekshibicjonistką prowokującą starców ukrytych za szpalerem różanych krzewów, przedmiotem w dziele sztuki i obiektem męskiego pożądania. Artemisia patrzy na epizod z Księgi Daniela zupełnie inaczej. Młoda żona, zaskoczona, zawstydzona i przerażona nagłym zjawieniem się dwóch mężczyzn (jeden z nich nie jest zresztą stary), broni się: skulona, zasłania ramieniem piersi, w rozpaczy wznosi ręce. Jej Zuzanna jest podmiotem i spokojnie mogłaby się stać twarzą kampanii #MeToo.