fbpx
Fot. Łukasz Cynalewski / Agencja Gazeta
Julia Fiedorczuk styczeń 2021

Jeż na autostradzie: Gość-inność

Powiedzieć, że czas jest trudny, to nic nie powiedzieć. Listopad, od kilku dni prawie nie wychodzi słońce, szkoły zamknięte, uczelnie zamknięte, restauracje i bary zamknięte i strach otwierać gazetę, tak rzadko wiadomości tej jesieni bywają krzepiące. Sięgam po wiersze Sośnickiego z silniejszym niż zwykle poczuciem nietrwałości wszystkiego, w tym samej siebie, zagrzebuję się w starych, dobrze znanych tomach i robi się lepiej, nie weselej, ale jakby jaśniej, mniej obco.

Artykuł z numeru

Którędy do snu?

Czytaj także

Julia Fiedorczuk

Wielkie pytanie

Twórczość Sośnickiego czytuję od wielu lat, mogę to dokładnie policzyć, bo pierwszą jego książką, którą przestudiowałam jako bardzo początkująca autorka, była wydana w 2002 r. Symetria. Miała premierę podczas przedostatniego Portu Legnica (potem festiwal przeniósł się do Wrocławia). Na zdjęciu, które znalazłam w albumie Bitwa o Legnicę (wydanym już po przeprowadzce, w 2004 r.), Sośnicki czyta razem z Marcinem Sendeckim. Stare czasy: dwa lata wcześniej przeżyłam w Legnicy swój debiut, pierwszy występ i wejście w bogaty, choć niełatwy świat współczesnej polskiej poezji.

Po Symetrii czytałam wiersze z wcześniejszego Marlewa (1994), najintymniejszej, najbardziej osobistej książki Sośnickiego, z ulubionymi wierszami, jak Zimą, na trzy godziny przed świtem:

Zimą, na trzy godziny przed świtem

nawołują się na przedmieściach

jak wilki, pociągi z nocą

opuszczoną do połowy masztu.

Okna domu naszego tak nisko,

otwarte okiennice i wiatr

lekko uderza o ścianę

skrzydłami z pogiętej blachy (…)”.

Nadal bardzo lubię ten opisany w Marlewie dom. Dom otoczony zdziczałym ogrodem, wilgotny, zalatujący pleśnią, trochę zagrzybiały, ogrzewany piecem i ciepłem ludzkich ciał. Z chęcią schowałabym się w nim i przeczekała do jakiejś wiosny. Dźwięk pociągu „z nocą / opuszczoną do połowy masztu” był i nadal jest swojski, swojsko smutny. Wracam do dawnego smutku i znajduję w nim ukojenie.

Pisano o Sośnickim, że z biegiem czasu jego wiersze stają się coraz bardziej abstrakcyjne, mniej osobiste, a bardziej filozoficzne. To zależy od tego, jak definiujemy to, co osobiste, bo przecież także myśl bywa wyrazem jakiejś udręki czy obsesji, nigdy nie jest wyzuta z emocji, nigdy odcieleśniona.

Jeszcze lepsi to wiersz z pozoru oschły i ironiczny. Ale lodowaty, prosty język relacjonuje sytuację pełną napięcia i podskórnej agresji. Oto pojawia się ktoś – obcy, inny. Gość z tak daleka, że tylko baśniowe „za siedmioma górami” właściwie oddaje dystans. Nie jest to dystans geograficzny, chodzi właśnie o inność, to jedyne, czego dowiadujemy się o „innych stronach”. Ambiwalencja wobec gościa – owszem, przyjmiemy cię, ale tylko na naszych warunkach, tylko jeśli przejdziesz błyskawiczny kurs naszego języka i opowiesz o sobie „naszymi słowami” – przywodzi na myśl derridiańskie pojęcie hostipitality, łączące w sobie gościnność (hospitality) i wrogość (hostility). Pojęcie gościnności zakłada przecież, iż jesteśmy u siebie, że posiadamy ten kawałek Ziemi – inaczej niż ten, który przeszedł („przepłynął / a nawet przeskoczył”) takie czy inne zasieki. Przybysz, nie mając do niczego prawa, pozostaje skazany na naszą gościnność. Jeśli jest obcy, to właśnie dlatego iż my czujemy się tak bardzo u siebie. To nasze poczucie bycia w prawie czyni z gościa innego.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się