„Każda cena ma swoją cenę”
Mam kłopot z pojęciem awangardy, o czym niejednokrotnie pisałam. Po pierwsze, niepokoi mnie militarny rodowód tego pojęcia (przednia straż), sugerujący, że sztuka jest polem walki na śmierć i życie. Po drugie, bezużyteczny wydaje mi się powracający raz na jakiś czas motyw podziału na awangardę i mainstream, zwłaszcza kiedy mowa o poezji, żyjącej przecież tylko w swoich niszach, z dala od głównego nurtu współczesnej kultury. Mimo to przekraczającą granice gatunków i konwencji twórczość Adama Kaczanowskiego chciałoby się jakoś odróżnić od innych mających dziś miejsce eksperymentów poetyckich, a to dlatego że jest ona w szczególny sposób wywrotowa. Jej wywrotowość – z braku lepszego zostańmy przy tym określeniu – polega, w uproszczeniu, na sposobie sytuowania się wobec neoliberalnej rzeczywistości (albo: neoliberalnego zaniku rzeczywistości). Twórczość autora Cel – ta pisana i ta odgrywana na scenie – należy do tej (nie)rzeczywistości, zarazem jednak utrzymuje wobec niej dystans, pozwalający szczególnie jasno zobaczyć paradoksy, zniewolenie i zwykłe okrucieństwo nowego błyszczącego świata, tylko na pozór oferującego nieskończone możliwości wolnego wyboru. Co ważne – ironia Kaczanowskiego nie wiąże się z poczuciem wyższości (często wyczuwalnym np. u pracującej w podobnych przestrzeniach i skądinąd wspaniałej Doroty Masłowskiej). Zamiast tego pojawia się silne poczucie solidarności z ludźmi i nie-ludźmi zaplątanymi w niewidzialne sidła rynku, i to jest prawdziwe mistrzostwo: nie znam we współczesnej polskiej literaturze drugiego eksperymentu łączącego tak bezwzględną krytykę z tak bezwarunkową empatią.
Kaczanowski porusza najróżniejsze tematy: w szczególnie przejmujący sposób mówi o rodzicielstwie, a zwłaszcza ojcostwie. Jego performance to – poza wszystkim – opowieść o ciele: kruchym, zaprzęgniętym do pracy w służbie rynku i ideologii maskujących jego autorytarną władzę nad naszymi organizmami. Przemoc kapitalizmu polega m.in. na zawłaszczeniu pragnienia, i to wysuwa się dla mnie na pierwszy plan, np. w celi nr 23: „Nie wiemy, co myśleć, widząc to, co widzimy: przedszkolankę płaczącą podczas śniadania. Dzieci starają się ją pocieszyć, ale robią to bez przekonania. Owsianka z rodzynkami prawie nikomu nie smakuje. Któryś z chłopców przypomina sobie nagle zdanie, które usłyszał od ojca, wykrzykuje je w jakimś dzikim szale:
– Zjadłem wszystko, co było w lodówce! Nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, czy jestem głodny, czy najedzony!”.
Problem nie polega na tym, czy mamy czegoś za mało bądź za dużo i czy to jest dobre bądź nie. Jest głębszy: nie da się określić stanu własnej sytości, bo to nie my, ale głęboko przemocowy system, w którym muszą funkcjonować nasze biedne ciała, decyduje, kiedy mamy dość (nigdy) i co jest wystarczająco dobre (nic).
W Cenach mówi się o tym systemie: „targ niewolników”. Wiersz bawi się frazą: „wszystko ma swoją cenę”. To oczywiście slogan, zdarta płyta, ale Kaczanowski, swoim zwyczajem, tak ją przerabia, że znowu zaczyna brzmieć. „Skarb” też ma cenę: nawet ekonomia emocji podlega prawom rynku, a zdjęcia ukochanych osób nosimy w portfelu, tuż obok kart kredytowych i pieniędzy. Czym różni się skóra „skarba” („skarbu”?) od skóry kupowanego na targu drobiu? Odpowiedź jest tyleż prosta, co straszna: ceną. Kupując, jesteś „kupiony”. Tu, gdzie bez ustanku toczy się handel, nie jesteśmy bynajmniej równi, a jednak wszyscy, kupujący i kupowani, okazujemy się niewolnikami.
Adam Kaczanowski
Ceny
Targ niewolników, na nim kupujesz drób, skarbie.
Każda cena ma swoją cenę, prawda? Wiem,
tanio skóry nie sprzedasz, ale czy sprzedasz drogo?
Co może znaczyć slogan: w dobrej cenie? Nosisz
w portfelu zdjęcie osoby, którą kochasz,
na targu niewolników kupujesz chleb i jabłka,
czy boli cię, że gdy kupujesz, dla nich jesteś kupiony?
Ktoś jeszcze ma tyle oszczędności, by strugać wariata?
Nie wiem. Wiem, że każda cena ma swoją cenę.
Kupujesz to skarbie i żeby dodać sobie odwagi,
szepczesz: ta głupia krowa sprzedała mi mleko
(ale to ciebie coś gryzie)
Ma miejsce seria tanich wzruszeń ramionami.