fbpx
fot. Dawid Żuchowicz / Agencja Gazeta
Julia Fiedorczuk lipiec 2020

Wielkie pytanie

Nie uciekaj: pierwsze wskazanie duchowości i ekologii. Zostań z kłopotami, bądź blisko, staw się na swoje życie. Znajdź swoje miejsce – właśnie tu, właśnie teraz.

Artykuł z numeru

Duchowość 2.0

Duchowość 2.0

Był letni wieczór, może lipcowy, wracałam z bańką mleka od gospodarzy brukowaną drogą przez wieś, a potem na przełaj przez łąkę. Już zachodziło słońce, więc raczej jednak był to sierpień, trawa sięgała mi do pasa, dokazywały koniki polne, niebo przymierzało przejściowe, przedwieczorne barwy, od czerwieni i różu po granat. Nie wiem, ile dokładnie miałam wtedy lat – siedem, może osiem. Zastanawiałam się, czy w przyszłości będę ten moment pamiętała, czy uda się go ocalić, czy przeciwnie, przepadnie jak kamień w głębokiej wodzie. Przez całą drogę, kręcąc bańką – tę sztuczkę znają wszystkie wiejskie dzieci – nakazywałam sobie: „Pamiętaj, zapamiętaj to”.

Dlaczego niektóre momenty, zupełnie zwyczajne, niczym się niewyróżniające, zapadają w pamięć, a inne stopniowo zlewają się z tłem, zatracając swoje indywidualne kształty? Wieczór, o którym opowiadam, nie miał w sobie niczego szczególnego, a jednak wspominam go prawie czterdzieści lat później właśnie dlatego, że coś posłuchało tamtego dziecięcego nakazu: „Pamiętaj, zapamiętaj to”. Nie wiem, czym była, i czym jest, ta rzecz. Co odczuwało i nadal odczuwa niepokój, czasem przechodzący w trwogę, w chwili poprzedzającej zmierzch, kiedy „cienie wstrzymują oddech”, jak pisała Emily Dickinson, co odczuwało i nadal czasem odczuwa zachwyt i wielką bezwarunkową miłość do wszechświata?

*

Przeczytałam gdzieś, że mniej więcej 98% komórek ludzkiego ciała jest regularnie zastępowanych przez nowe komórki. Komórki skóry odnawiają się co kilka dni, szkieletu – co 10 lat. Nie dotyczy to soczewek oczu i komórek kory mózgowej.

DNA tych komórek pozostaje z nami – pozostaje nami – przez całe nasze życie. To jeden ze sposobów mówienia o tym, kim jesteśmy, o balansowaniu między trwaniem a zmiennością tak charakterystycznym dla wszelkiego życia, które nie przetrwałoby ani chwili, gdyby nie było ewoluowalne, czyli podatne na zmiany, inaczej – splecione ze śmiercią.

Pewnego listopadowego popołudnia, może to był tamten rok, z którego pochodzi pierwsze przywołane tu wspomnienie, a może następny, spędzałam czas w sypialni naszego domu przyklejonego do wiejskiej szkoły, która w tamtym czasie już zresztą nie działała. Było bardzo cicho. Ściemniało się, od szarego tła za oknem odcinały się czarne bezlistne gałęzie, ogień palił się wesoło w kaflowym piecu. Lubiłam, nadal lubię, kontrast między zimnem i ciepłem, opatulanie się w sweter po kąpieli w zimnym morzu albo odwrotnie, gorący prysznic po bieganiu na mrozie. Tamtego popołudnia wyciągałam dłonie w kierunku pieca, ciesząc się jego ciepłem. Były to małe dziecinne dłonie, które w pewnej chwili przykuły moją uwagę właśnie dlatego, że były moje. Uderzyło mnie, że spośród miliardów dłoni i łap, i płetw, skrzydeł, rzęsek i wąsów czepnych miałam do dyspozycji tych akurat dziesięć palców, należały do mnie, a ja do nich. Były mną. Czyli kim? Zakręciło mi się w głowie.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się